poniedziałek, 31 grudnia 2012

Poison 3.

Był wściekły. Myślał, że ona wróci, ale tak się nie stało i spędził wieczór w towarzystwie butelki piwa. Najdziwniejsze było to, że chciał ją przytulić i porozmawiać, a ona najwyraźniej nie miała na to ochoty. Zupełnie, jakby zamienili się rolami i ona stała się zimnym draniem, a on bezradną kobietką potrzebującą czułości. Tak, chciał czułości. Chciał, by zasnęła wtulona w jego tors i pozwoliła mu bawić się swoimi włosami. Popieprzona dziewczyna! Sięgnął po następną butelkę i wyjrzał przez okno, by stwierdzić, że jej ulubiona ławka jest równie pusta, jak przez kilka ostatnich godzin. Gdy wszedł do sypialni, miał wrażenie, że czuje jeszcze jej zapach. Westchnął, kładąc się do zimnego łóżka.

Była tam. Jakby nic się nie stało siedziała na tej samej ławce, co zwykle. Jakby nie obchodziło jej ani odrobinę, czy i on tam będzie. Wysiadł z samochodu i podszedł do niej tak, jak poprzedniego dnia. Dopiero gdy stanął przed nią, zorientowała się, że nie jest sama. Podniosła dłoń, by osłonić oczy przed słońcem i natychmiast uśmiechnęła się mówiąc:
- Witaj, harcerzyku. Stęskniłeś się?
- Mogłaś powiedzieć, że potrzebujesz pieniędzy. Skąd wiedziałaś, że nie zgłoszę kradzieży?
Wzruszyła ramionami.
- Nie zrobiłbyś tego, bo jeszcze mnie chcesz. Może nawet bardziej niż wczoraj.
Rzuciła w niego portfelem wyjętym z kieszeni swojej kurtki.
- Pożyczyłam trochę.
Prychnął, ale usiadł obok. Miała rację, chciał jej. Zdenerwował się, gdy zauważył brak portfela, ale nie zmniejszyło to apetytu na kolejne spotkanie. Nadal niewiele o niej wiedział, a fascynowała go coraz bardziej. Obserwowała go z tym swoim ironicznym uśmieszkiem.
- Nie chcę cię rozczarować, chłopczyku, ale nie wszyscy są tak grzeczni, jak ty. Niektórzy są tacy, jak, dajmy na to ja. Wredni. I czasem zabierają coś bez pytania.
Drażniła go. Bawiła się nim. Spojrzał wściekły wprost w jej roześmiane oczy.
- Dlaczego mnie tak nazywasz?
- Grzecznym chłopcem? - poszerzyła uśmiech, pokazując równiutkie białe zęby. Przechyliła lekko głowę patrząc na niego - Bo nim jesteś. Jak mam cię nazywać?
- Michał na przykład?
- To nudne... Chociaż, nie sadziłam, że jesteś stąd, ale nazwisko nie kłamie. Dziwnie mówisz.
- Nic o mnie nie wiesz. Nie jestem tak grzeczny, jak ci się wydaje. I nie jestem stąd. A ty?
- Co ja? Ja urodziłam się w Żorach.
- Jak masz na imię?
Prychnęła pogardliwie.
- Wymyśl coś, chłopczyku.
Wymyślił. Chwycił mocno jej ręce i wyjął z kieszeni portfel. Odszukał przegródkę z dokumentami i z uśmiechem przeczytał:
- Julia... Myślałem, że jesteś młodsza.
Patrzyła na niego wzrokiem bazyliszka, gdy chowała własność do kieszeni.
- Ani słowa o Romeo, chyba, że chcesz stracić klejnoty - powiedziała wstając. Chwycił ją za rękę i trzymał, lekceważąc wbite głęboko w jego skórę paznokcie.
- Dziś idziesz ze mną i nie wyjdziesz tak szybko. Mam papierosy.
Zaśmiała się.
- Skąd ta pewność, chłopczyku?
Pocałował ją. Pocałował ją tak, że aż jęknęła w jego usta. Objęła go mocno, jakby nigdy nie chciała puścić. Odsunął się, gdy jej dłonie zawędrowały pod jego koszulkę.
- Bo tego chcesz - odpowiedział. Odgarnął kilka niesfornych kosmyków włosów z jej czoła i ruszył w kierunku swojego mieszkania, nie oglądając się za siebie.


No to już wiecie. Może być? 
Szczęśliwego nowego roku! Oby był lepszy, niż mijający. Dużo lepszy :)

sobota, 29 grudnia 2012

Poison 2.

Jej śmiech irytował go równie mocno, jak podniecał. Denerwowała go jej nonszalancja. Śmiała się z niego, a on zaciskał dłonie w pięści, walcząc z ochotą, by zetrzeć jej z twarzy ten uśmiech. Nie, nie chciał jej uderzyć, chciał zapytać o jej problemy. Znał ją kilkanaście minut, a już wiedział, że je ma i do małych to one nie należą. Zapytałby o nie, bał się jednak, że dziewczyna ucieknie, a tego nie chciał. Zabawne - nie znał jej, a nie chciał jej stracić, natomiast odejście kobiety, z którą spędził kilka lat, nie zrobiło na nim większego wrażenia.
- Co? - spytała, widząc na jego twarzy uśmiech, który zupełnie nie pasował do wyzwisk, jakimi właśnie go obrzuciła - Co cię tak bawi, chłopczyku?
- Ty - odpowiedział krótko. Zatrzymała się, wbijając w niego wściekłe spojrzenie i sapiąc głośno. Miał wrażenie, że zaraz się na niego rzuci, ona jednak uspokoiła się i odparła:
- Jeszcze się przekonasz, że nie ma we mnie nic śmiesznego.
Wzruszył ramionami, otwierając przed nią drzwi. Weszła i natychmiast rzuciła na podłogę swą kurtkę, ukazując światu obcisłą bluzeczkę w wesolutkim żółtym odcieniu oraz wyraźny dowód na brak dalszych warstw garderoby. Pokręcił głową z niedowierzaniem, wieszając kurtkę na wieszaku. Gdy się odwrócił, ona stała blisko. Bardzo blisko. Wpatrywała się z wyczekiwaniem w jego usta, opierając się piersiami o jego tors. Odsunął ją, napierając lekko dłońmi na jej ramiona i odszedł w stronę swojej sypialni. Zaśmiała się.
- Przecież po to mnie tu przyprowadziłeś.
- Nie. Chciałaś, żebym się przebrał.
Podeszła do niego zadziwiająco kobiecym krokiem, zwilżając wyzywająco wargi.
- Jesteś jeszcze gorszy niż myślałam, harcerzyku - wyszeptała mu w usta. Chciała się odwrócić i odejść, ale nie pozwolił na to. Przyciągnął ją i mocno przycisnął do ściany. Poczuł, że ona uśmiecha się oddając pocałunki. Nie wiedział w co z nim gra, ale czuł, że właśnie przegrał. To nie miało już znaczenia. Chciał jej. Podniósł ją i wciąż całując zaniósł do sypialni. Rozejrzała się wokół i stwierdziła :
- Łóżko? Jesteś aż tak nudny?
Wybrał więc szafkę. Niemal rzucił dziewczynę na nią, bo właśnie przygryzła mu skórę na szyi. Mocno przygryzła.
- Nie mówiłaś, że potrzebny ci jest kaganiec.
- Nie pytałeś. Będziesz płakał?
Nie, nie zamierzał płakać. Zamierzał zedrzeć z niej spodnie i sprawdzić, czy w środku jest równie gorąca, jak na zewnątrz. Krzyknęła. Żółta bluzeczka znalazła swoje miejsce na podłodze i mógł już swobodnie patrzeć, jak jej piersi kołyszą się w rytm ich ruchów. Z zadowoleniem zauważył, że nie miała już na twarzy tego ironicznego uśmieszku. Patrzyła na niego przymkniętymi oczami, a przygryziona warga i jęki zdradzały, że jest jej dobrze. Coś z trzaskiem rozbiło się o podłogę, ale nie zwrócili na to uwagi. Przyciągnęła go do siebie i rozpoczęła swój taniec, wymuszając zmianę tempa, by po chwili krzyknąć głośno i opaść bezwładnie w jego wyciągnięte ramiona. Zaraz i on skończył. Chciał ją pocałować, ale odepchnęła go i stwierdziła z tym irytującym uśmieszkiem:
- Dobrze, że chociaż tego nie muszę cię uczyć.
Nie potrzebował dopytywać o co jej chodzi, ale zapytał co robi, kiedy podniosła swoje rzeczy i zaczęła się ubierać.
- Muszę zapalić, a oboje nie mamy fajek - odpowiedziała, trzaskając drzwiami zamiast pożegnania.

czwartek, 27 grudnia 2012

Poison 1.

- Czego tu szukasz, chłopczyku? - spytała zaczepnie, mrużąc oczy za złości. Dopiero teraz zauważył, że jej  oczy są niesamowicie błękitne, a cera zbyt jasna, by czerń włosów mogła być naturalna.
Zdenerwowało ją jego milczenie.
- Spieprzaj stąd, to moja ławka.
- Podzielisz się nią ze mną - odpowiedział, wytrzymując pełne złości spojrzenie.
- Czym jeszcze mam się niby z tobą dzielić?
Wzruszył ramionami.
- Wszystkim. Sama będziesz tego chciała.
Zaśmiała się. Miała dziwny śmiech, nerwowy, niepasujący do niej tak, jak ta kurtka w upalny dzień.
- Po co ci taka suka jak ja? Chcesz zniszczyć swoje życie? Wracaj do biegania, grzeczny chłopczyku.
Odwróciła wzrok spodziewając się, że odejdzie, ale on nie zamierzał odchodzić. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania, od dawna nie musiał zabiegać o dziewczyny i podobało mu się wyzwanie, jakie przed nim postawiła. Podobała mu się cała ta zagadkowa osóbka.
- Nie biegam.
Obrzuciła rozbawionym spojrzeniem jego strój i ironicznie pochwaliła świetny gust w doborze garderoby. Nie zraziło go to.
- Wracam z treningu, tak jest wygodniej. Mogę się przebrać, ale nie zostawię cię tu, bo mi uciekniesz. Zawsze odchodzisz, zanim zdążę wrócić.
Teraz patrzyła na niego badawczo, przerzucając wzrok z oczu na usta i  mierząc spojrzeniem szerokość jego klatki piersiowej. Chyba wypadł nieźle, bo zapytała nieco cieplejszym tonem:
- Masz papierosy?
Nie miał, co wywołało znów ten ironiczny uśmiech.
- Jeszcze będziesz tego żałował. Pamiętaj, że cię ostrzegałam, chłopczyku - powiedziała, wstając i otrzepując się z niewidocznych pyłków. Długie włosy przerzuciła do tyłu z takim rozmachem, że aż dotarł do niego ich lekko cytrusowy zapach.
- Nigdy niczego nie żałuję - stwierdził. Odpowiedział mu uniesiony w ironicznym uśmiechu prawy kącik jej ust.
- Daleko mieszkasz? - zapytała, obserwując bez skrępowania jego umięśnione ramiona. To było dziwne. Czuł, jakby zapraszał do siebie dziwkę, a przecież wcale nie miał wobec niej takich planów. Nie, no pewnie, że je miał, ale w trochę dalszej przyszłości, teraz chciał tylko czegoś się o niej dowiedzieć. Ona najwyraźniej zobaczyła walkę, jaką ze sobą toczył, bo odsunęła się i powiedziała, przechylając głowę:
- Nie chciałam cię wystraszyć, chłopczyku. To co, mogę już wracać?
Zacisnął mocniej szczęki i chwycił ją za rękę, ciągnąc w stronę swojego mieszkania.
Nie pozwoli jej uciec.
Nie teraz.


Potrzymam Was trochę w niepewności. W następnym też nie rozwiążę zagadki głównego bohatera. Jakieś pomysły kto to jest?

wtorek, 25 grudnia 2012

Poison 0.

Siedziała na ławce.
Widział ją tu po raz kolejny i po raz kolejny nie mógł oderwać od niej oczu. Sam się sobie dziwił, bo zwykle nie interesował się takimi dziewczynami. Tak, dziewczynami, trudno było mu nazwać ją kobietą, mimo, iż zdecydowanie była pełnoletnia. Wyglądała na bezradną dziewczynkę, która zgubiła się w życiu. Zupełnie nie pasowały do jej delikatnej urody i drobnej sylwetki czarna kurtka naszpikowana ćwiekami, skórzane spodnie i ciężkie buty wyglądające, jakby były o trzy rozmiary za duże. Nie pasowały, a jednak towarzyszyły jej za każdym razem, gdy ją widział. Wolałby ujrzeć ją w lekkiej, zwiewnej sukience, wówczas jednak prawdopodobnie nie zwróciłby na nią uwagi.
Niemal zaczepnie oddawała spojrzenie wszystkim, którzy odważyli się choćby zerknąć w jej kierunku. Jakby nie życzyła sobie zainteresowania... Jakby chciała stworzyć obraz zadowolonej z życia, twardej dziewczyny, w który tak naprawdę sama nie wierzyła, skrywając oczy za zbyt długą grzywką i nieco się garbiąc. Zaśmiał się, kiedy uświadomił sobie jak różnie są ubrani - ona w ciężką czerń, on w jasnym sportowym stylu. Gdy spojrzał na nią ponownie, patrzyła wyzywająco prosto w jego oczy. "Teraz albo nigdy" pomyślał siadając obok i lekceważąc jej gniewne sapnięcie i błyskawice rzucane przez oczy.
Nie wiedział, że ta błaha decyzja odmieni jego nudne życie na zawsze.
Gdyby to wiedział, pewnie i tak nie potrafiłby się oprzeć.
Jej trucizna krążyła już bowiem w jego żyłach.


Dziękuję Wam za życzenia.
Czytelniczko jesteś? Miesiąc minął, jeśli wiesz, co mam na myśli.


niedziela, 23 grudnia 2012

*

Czas odrzucić schematy i zapomnieć o zasadach.

Czas na truciznę.

Trucizna potrwa mniej więcej tyle, co antkowy.


Wiem, że powinno być jutro, ale jutro będą ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Postaram się, by było szybko. Myślę, że we wtorek się uda.
Kolejne, jak zawsze, co dwa dni.

Zdrowych, radosnych, pełnych ciepła i miłości... 
Tym, którzy nie świętują, życzę spokoju i cierpliwości.
Nie życzę Wam spełnienia marzeń, życzę Wam, żebyście miały marzenia.
I wyobraźnię.
Odrobina szczęścia też może się przydać :)
Dziękuję, że jesteście.
Pa :*

sobota, 22 grudnia 2012

It's time for you to fix me 10.

Ruszam szlakiem wspomnień, jednak rezygnuję, gdy w restauracji kelner pyta, czy chcę stolik dla dwóch osób. Wybieram niewielką kawiarnię i spędzam w niej kilka godzin, porządkując w myślach życie. Gdy zapada zmrok, moją uwagę przyciąga tablica świecąca wesoło nieopodal i kręcące się w jej okolicy dziewczyny w butach na wysokim obcasie. Doświadczonym okiem oceniam, że mam przed sobą klub i to, sądząc po strojach, całkiem niezły klub. Zbieram się szybko i idę w tamtym kierunku, nie przejmując się, że mój wygląd nie przypomina ani trochę tego, jaki zwykle prezentowałam w podobnych miejscach. Siadam przy barze, zamawiam mojito i pozwalam, by jakiś blondyn dosiadł się i zamówił mi kolejne, które jest równie słabe i mdłe jak pierwsze. Wypijam je i udaję, że mi smakuje oraz, że bawią mnie wymuszone dowcipy i kłamliwe zainteresowanie mojego towarzysza. Nie wiem, czy mój uśmiech jest szczery, gdy bez ogródek proponuje przygodę bez zobowiązań, ale kiwam głową i pozwalam się prowadzić w stronę toalet. Nim tam dochodzimy, on wybucha gardłowym śmiechem irytująco innym niż twój, wplatając w niego miękko brzmiący francuski zwrot, którym czasem lubiłeś mnie obdarowywać. Nie mogę się już dłużej okłamywać, że naprawdę tego chcę i że nie ma to nic wspólnego z zemstą. Wybiegam na zimny wieczór niemal zapominając o mojej kurtce i snuję się po coraz bardziej ciemnym i pustym mieście, by w końcu trafić do hotelu w stanie bliskim załamania. Żałuję, że nie wybrałam innego miejsca, gdy tylko przekraczam próg lobby, gdzie na wygodnych kanapach siedzisz ty z, o zgrozo, blondynką o cudownych oczach. Czuję, że pod powiekami gromadzą mi się łzy, bo wyobraźnia zaczyna podsuwać obrazy dziesiątek naiwnych dziewczyn zabranych w romantyczną podróż do Paryża. Próbuję być niewidzialna, gdy idę do recepcji po klucz, ty jednak dostrzegasz mnie i ruszasz w moim kierunku z szerokim uśmiechem, ciągnąc blondynkę za sobą. Puszczasz jej dłoń dopiero, gdy jesteś tak blisko, że możesz objąć moją skuloną postać i pocałować zachłannie moje usta, co zresztą robisz. Stoję, nie rozumiejąc, co się dzieje, a ty zupełnie niezrażony mówisz wesołym głosem:
- Wiedziałem, że tu będziesz. Mówiłem ci, że mam niespodziankę, oto ona - wskazujesz na blondynkę - Moja kuzynka, Marie, przyjechała, by zaprosić nas na swój ślub. Poznasz całą moją zwariowaną rodzinkę.
- Gdybym wiedziała, że spotkamy się w Paryżu, nie fatygowałabym się do was - mówi dziewczyna, uśmiechając się sympatycznie, a ty śmiejesz się w ten swój seksowny sposób tak, że aż przechodzą mnie dreszcze. Przypominam sobie wszystkie twoje opowieści o ulubionej kuzynce, towarzyszce dziecięcych zabaw. Niemal słyszę, jak z serca z hukiem spada mi ogromny kamień, ale jego miejsce szybko zajmuje jeszcze większe uczucie wstydu. Ono jednak też nie trwa długo, bo obejmujesz mnie ramieniem, obracając w stronę Marie i mówisz coś, co sprawia, że zapominam jak się oddycha i stoję wpatrując się w ciebie wytrzeszczonymi przez szok oczami:
- Marie, poznaj Antoninę, moją narzeczoną.


To jest koniec przygody z Antkiem. Wszyscy zadowoleni? 
Nowe będzie, oczywiście. Jutro zapowiedź :)

czwartek, 20 grudnia 2012

It's time for you to fix me 9.

Nie zastanawiałam się, jaką niespodziankę dla mnie szykujesz. Byłam święcie przekonana, że będzie to coś przyjemnego, coś na miarę naszej wycieczki. Nie przyszłoby mi do głowy, że twoja niespodzianka jest długonogą blondynką o oszałamiająco błękitnych oczach, zapatrzoną w ciebie dokładnie tak, jak ja. Początkowo nie zwróciłam na nią uwagi, jednak twoje uśmiechy w kierunku tego konkretnego pierwszego rzędu powtarzały się po każdej udanej akcji, a ona odpowiadała głośnym wykrzykiwaniem twojego imienia, wstając i ukazując zbyt dużą koszulkę z czwórką, która nawet z mojego, odległego miejsca wyglądała na oryginalną, a nie taką ze sklepu dla kibiców, jaką miałam na sobie. Nie wiem, kto wygrał, nie widziałam ani kawałeczka z tego meczu począwszy od piątego punktu drugiego seta. Widziałam tylko waszą wymianę uśmiechów. Zorientowałam się, że mecz się zakończył, bo pobiegłeś do niej i wziąłeś ją w ramiona. Stałeś tyłem do mnie, zasłaniając sobą jej sylwetkę, ale wyobraźnia podsuwała mi obrazy tego, co robicie. Byłam zbyt słaba na konfrontację, a jednocześnie zbyt silna, by trwać w kłamstwie. Nie chciałam być sama, ale nie chciałam też udawać, że sama nie jestem. Nie potrafiłam spojrzeć w twoje oczy, bałam się, że usłyszę:
- To koniec, Tośka.
Nie chciałam usłyszeć tych słów, bo mimo wszystko nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że to naprawdę jest koniec, a powiedzenie tego głośno nieuchronnie koniec by oznaczało. Miało przecież nie być końca... Nie wiem dlaczego poderwałam się z miejsca i zamiast iść w twoją stronę, tak jak planowałam od początku, pobiegłam do wyjścia. Pojechałam do mieszkania nie mając pomysłu na najbliższe godziny i miesiące. Wyłowiłam wzrokiem zdjęcia leżące na stoliku. Paryż. Śmiałeś się, że jestem staromodna, gdy zachwycałam się wydrukowanymi odbitkami. Zawsze lubiłam trzymać w dłoniach fotografie, obrazy podziwiane na ekranie wydawały mi się pozbawione duszy. Zdjęcia, które zwróciły teraz moją uwagę, duszę niewątpliwie miały. Patrzyły z nich moje oczy szczęśliwe, jak nigdy wcześniej, a obok widniała twoja twarz zapatrzona w mój profil. Ze złości, a może z bezsilności przedarłam je, rozdzielając te dwie uśmiechnięte osoby, a później podarłam wszystko na malutkie kawałeczki, rozsypując je dookoła. Podobny los spotkał pozostałe zdjęcia. Gdy już wyładowałam nieco złość, poczułam żal. Żal za utraconym szczęściem i chyba właśnie z jego powodu wyjęłam z szafy torbę i wrzuciłam do niej kilka rzeczy. Wychodząc rzuciłam na podłogę koszulkę z twoim numerem, mając nadzieję, że domyślisz się, co się stało i znikniesz zanim wrócę.

W samolocie miałam aż nadto czasu, by zrozumieć, że ucieczka nie była najmądrzejszym z moich pomysłów. Cóż, głupie pomysły to moja specjalność. Stoję na lotnisku zapatrzona w tablicę witającą przyjezdnych w kilku językach, nie zwracając uwagi na potrącanie spieszących się osób. Właśnie w tym miejscu oznajmiłeś, że udowodnisz mi, że miłość istnieje i faktycznie, zrobiłeś to. Płaczę, wpatrując się bezmyślnie w tablicę, do czasu, aż podchodzą ochroniarze i pytają, czy wszystko ze mną w porządku. Nie jest w porządku, ale oni nie mogą nic zrobić z tym, że ciebie nie ma. Idąc z nimi w kierunku taśm z walizkami pomyślałam, że może jednak ten wyjazd nie był złym pomysłem. Muszę uporać się ze wspomnieniami i zabić je w miejscu, gdzie się zrodziły. Być może z tego powodu podaję taksówkarzowi nazwę "naszego" hotelu, a może to dlatego, że nie znam innej nazwy. Jakiś czas później stoję sama na balkonie, podziwiając ten sam widok, jaki miałam przed sobą kilka tygodni wcześniej, ale tym razem bez twojego ciepła za plecami. Zasypiam w towarzystwie małych buteleczek z pokojowego barku z nadzieją, że gdy otworzę oczy okaże się, że to był tylko sen. Po prostu zły sen. Nic takiego jednak nie następuje, bo gdy budzę się po kilku godzinach, cisza wokół zdaje się krzyczeć:
- Nikt cię nie kocha!
Tyle zostało z twoich obietnic i mojej świeżo nabytej wiary w miłość.


Wiecie, że Was lubię, prawda? :)
Jeszcze tylko jeden króciutki. Pomachamy Antkowi czy pomachacie mi za taki scenariusz?

wtorek, 18 grudnia 2012

It's time for you to fix me 8.

Bałam się powrotu do codzienności. Bałam się, że znów okażę się słaba, nic takiego jednak nie nastąpiło. Nie wiem kiedy i jak to się stało, ale dawne życie przestało mieć dla mnie jakikolwiek urok. Przeciwnie - nowa Tośka chciała tylko ciebie. Ciebie obok, tak normalnie, po ludzku obok. Żyliśmy sobie zwyczajnie w rytm codziennych zajęć. Towarzyszyła nam pusta lodówka, bo twój apetyt przewyższał mój zapał do gromadzenia zapasów. Towarzyszyły nam czułe pożegnania i uśmiechnięte powitania. I radość, wszechobecna, zapierająca dech w piersiach radość. Zaufałam tobie, ale przede wszystkim zaufałam sobie. Uwierzyłam, że jestem godna miłości i że sama potrafię kochać. Uwierzyłam w miłość. Znajdowałam nieznaną mi wcześniej przyjemność w sprawianiu ci przyjemności. Czułam, że jestem wreszcie tam, gdzie być powinnam i gdzie zawsze chciałam być.

Sielanka trwała kilka tygodni. 

Pewnego dnia oznajmiłeś przy śniadaniu, że masz dla mnie niespodziankę. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo ja również coś dla ciebie szykowałam. Nie chciałeś zdradzić swojej, nawet, gdy wypróbowywałam kolejne smutne minki i szantaże, co do których oboje mieliśmy pewność, że nigdy bym ich nie zrealizowała. Udawałam obrażoną, więc wychodząc nie pocałowałeś mnie, jak zwykle, w usta, lecz tylko zmierzwiłeś moje włosy dłonią, mówiąc ze śmiechem:
- Nie dąsaj się, jak wrócę, Kotku. 
Wyszedłeś, zostawiając piżmowy zapach swoich perfum, który już dawno zdążył zdominować zapach moich, kwiatowych, w tym, bądź co bądź, moim mieszkaniu. Gdy upewniłam się, że niczego nie zapomniałeś i rzeczywiście zostałam sama, wyjęłam z szafy zakupioną specjalnie na tą okazję koszulkę i schowałam do torebki bilet. Od powrotu z Paryża ani razu nie próbowałeś namawiać mnie na udział w meczu ani w spotkaniach z twoimi kolegami. Chyba czułeś, że potrzebuję spokoju albo bałeś się, że powtórzy się sytuacja z tamtej nocy, a tego oboje byśmy nie chcieli. Nie wiedziałeś, ale ja już przestałam się bać. Nie martwiłam się, co wyczyta w moim spojrzeniu twój kolega z drużyny, bo mógł wyczytać tylko miłość do ciebie. Nie bałam się spotkania z żadnym wysokim przystojniakiem, bo żaden z nich nie był tobą, a tylko ty mnie interesowałeś. Postanowiłam zaskoczyć cię i pojawić się na meczu bez uprzedzenia. Kupiłam bilet w miejscu oddalonym od tego, które zajmowały wasze rodziny i przyjaciele, ale nie przeszkadzało mi to. To nawet lepiej, bo chciałam do ciebie podejść dopiero po meczu, nie chciałam, byś wiedział wcześniej. Nie zrobiłam tego ze złych pobudek, nie próbowałam cię kontrolować, chciałam tylko nasycić oczy widokiem twojej skupionej twarzy skierowanej w innym, niż mój, kierunku. Czy to był błąd? Nie, przynajmniej nie żyję już złudzeniami. Przynajmniej wiem, że tak naprawdę wcale ciebie nie było, że wszystko było kłamstwem...


Powoli kończymy.

niedziela, 16 grudnia 2012

It's time for you to fix me 7.

Dopiero w samolocie zadałam pytanie, które nie dawało mi spokoju, od kiedy poznałam cel naszej podróży.
- Dlaczego Paryż?
Spojrzałeś na mnie rozbawiony i pochyliłeś się w moją stronę nie bacząc na podłokietnik.
- Bo tylko tam zdołam przekonać cię, że to prawda.
Cały ty. Nigdy nie powiesz niczego do końca, zawsze prowadzisz ze mną grę. Zamilkłam obserwując chmury, ostatecznie nie jest ważne dlaczego tam lecimy, ważne, że wróciłeś.

Zawsze chciałam zobaczyć Paryż, nigdy jednak nie spodziewałam się, że poznam taki Paryż. Twój Paryż to nie miasto kościołów, muzeum, łuku i wieży. To nie miasto zabytków, artystów i kabaretu. Nie widziałam chyba żadnej z jego typowych atrakcji, a jednak pokochałam je od pierwszego oddechu. Pokazałeś mi miasto skradzionych pocałunków, spacerów w objęciach i cichych rozmów aż po blady świt. Miasto wąskich uliczek i przytulnych kawiarenek, w których chroniliśmy się, gdy chłód stawał się zbyt dokuczliwy. Byłam szczęśliwa, oboje byliśmy szczęśliwi. Ludzie dookoła nas spieszyli się do swoich bardzo ważnych zajęć, a my potrafiliśmy stanąć na środku chodnika zapatrzeni w siebie. Nie liczyło się nic innego, tylko my. Witałam dzień twoim pocałunkiem i żegnałam go czułym szeptem. Z każdą mijającą chwilą zatracałam się coraz bardziej w twoich oczach. Dziwne, prawda? Zawsze obce były mi takie uczucia i słowa, a teraz nie wyobrażałam sobie, by kiedykolwiek mogło być inaczej. Moje ciało nie chciało już pamiętać innego, niż twój, dotyku. Moje oczy śmiały się, gdy widziały ciebie. Moja dłoń wciąż chciała czuć uścisk twojej. Uśmiechałam się przez cały nasz pobyt w tym magicznym mieście.

Staliśmy wtedy na balkonie naszego hotelowego pokoju, patrząc jak w oknach okolicznych budynków zapalają się światła. Wychylałam się przez barierkę, a ty stałeś za mną przytulony do moich pleców. Odwróciłam się gwałtownie, chyba nieco zbyt gwałtownie, bo zmarszczyłeś brwi. Odwróciłam się, ponieważ poczułam niemożliwą do powstrzymania potrzebę, by ci o czymś powiedzieć. O czymś, z czego zdałam sobie sprawę tamtej okropnej nocy, ale nie miałam dotąd odwagi, by pozwolić zaistnieć słowom:
- Kocham cię.
 Uśmiechnąłeś się chłopięco, tak, jak tylko ty potrafisz i powiedziałeś:
- Wiem, Tośka,  wiem.
- I jestem przerażona. Boję się, że znikniesz, że znajdziesz sobie inną, że znudzi cię walka o mnie, że któregoś dnia zapragniesz przykładnej żony i matki dzieci, a ja chyba nigdy taką nie będę, że...
Zamknąłeś mi usta pocałunkiem, nie pozwalając mojej wyobraźni na rozwijanie kolejnych czarnych scenariuszy.
- Zawsze będę. O ile tylko mi pozwolisz, będę.
Może to dziwne, ale uwierzyłam. Pozwoliłam na to, byś wytarł kciukiem kilka łez z mojego policzka, wyprowadził mnie z balkonu i położył na wielkim łóżku, udowadniając po raz kolejny, że pasujemy do siebie lepiej, niż ktokolwiek inny.
Chciałam, by ten wieczór trwał wiecznie. Było tak cudownie banalnie i romantycznie, jak nigdy wcześniej. Również, jak nigdy wcześniej, było mi dobrze z tą banalnością i romantyzmem.

piątek, 14 grudnia 2012

It's time for you to fix me 6.

To była pierwsza nieprzespana i przepłakana noc w moim żałosnym życiu. Nigdy dotąd na nikim mi nie zależało, więc nie było powodów do płaczu. Przechodziłam przez prawdziwą huśtawkę popadając na przemian w złość, że dałam ci się omamić i teraz przez to cierpię oraz w trudną do zniesienia tęsknotę. Wyzywałam siebie wszelkimi możliwymi wulgarnymi epitetami raz za złamanie zasad i wpuszczenie cię do mego świata, a za chwilę za powrót do dawnych przyzwyczajeń. Bolało jak cholera. Co gorsza, miałam pełną świadomość, że ten głupi wybryk nie był ani trochę wart konsekwencji, jakie miałam za niego ponieść. Zabawne, że rozumiemy, ile coś dla nas znaczy dopiero, gdy to stracimy. Żałosne, że miałam cię obok i nie wiedziałam, jak bardzo twoja obecność jest mi potrzebna. Dziwne, że nie zauważyłam wcześniej, że bez ciebie trudno się oddycha. To chyba nie jest normalne, żeby aż tak mocno tęsknić za czymś, czego w zasadzie się nie miało i czego nigdy wcześniej nie chciało się mieć. Snułam się otulona twoją bluzą pomiędzy mokrą od łez poduszką, lodami czekoladowymi stojącymi na stoliku, a lustrem w łazience. To ostatnie, by powiedzieć mojemu durnemu odbiciu, co o nim myślę. Ledwie zauważyłam, że wstał nowy dzień, pewnie bym tego nie zauważyła, gdyby pies sąsiadów nie oznajmił skowytem, że znów został sam. Zupełnie tak, jak ja. Chyba dzwonił mój telefon, ale nie chciałam rozmawiać z nikim innym niż z tobą, a nie wierzyłam, że ty mógłbyś do mnie zadzwonić. Straciłam cię, każda moja cząstka była o tym przekonana i każda rozpaczała z tego powodu.
To już koniec.
Teraz, kiedy wreszcie chciałam, by to trwało. Kiedy wreszcie dorosłam do tego, by być.  Kiedy zrozumiałam, że moje dotychczasowe życie właściwie wcale mi się nie podobało. Teraz, kiedy zaczęłam marzyć o tym, byś po prostu zwyczajnie mnie przytulił, zostało mi tylko obserwowanie ciebie z daleka, jak stoisz skupiony pod siatką.

Chyba przysnęłam, bo ocknęłam się słysząc dźwięk przekręcanego w drzwiach klucza. Poderwałam się z miejsca i pobiegłam, ślizgając się w pończochach po panelach, o mało nie rozbijając mojej głupiej głowy o ścianę. Nie wierzyłam, że to ty dopóki nie objęłam cię mocno, nie przejmując się kompletnie tym, że możesz nie mieć na to ochoty i że wróciłeś pewnie tylko po to, by zabrać swoje rzeczy. Pozwoliłeś mi tak trwać przez chwilę, aż w końcu odsunąłeś się, by spojrzeć w moją twarz jakby wyjętą żywcem z taniego horroru. Musiałam wyglądać fatalnie po przepłakanej nocy, z rozmytym makijażem, w pogniecionej i poplamionej lodami sukience, tak fatalnie, że zapytałeś co się stało.
- Odszedłeś - powiedziałam w mokry od deszczu materiał twojej kurtki, a ty zaśmiałeś się, pocałowałeś mnie w czoło i powiedziałeś:
- Jak mógłbym odejść? Przecież cię kocham.
Dziwne, bo kilka dni wcześniej te dwa słowa sprawiłyby, że uciekłabym w panice. Przecież to było takie nie moje - pozwolić, by ktoś mnie pokochał.  Zawsze uważałam, że miłość nie istnieje, że to tylko wytwór wyobraźni samotnych starych panien z kotami, które z nudów pisały romanse, przerzucając na papier wszystkie swe marzenia. Nigdy wcześniej nie dopuściłabym do takiej sytuacji, to przecież zbyt duże ryzyko, pozwolić, by ktoś zagościł na stałe w twoim życiu. Nawet, jeśli to "stałe" ma oznaczać kilka tygodni. Wtedy jednak byłam szczęśliwa. Moje szczęście mąciło tylko to, że nie potrafiłam odpowiedzieć ci tym samym, ale chyba tego nie oczekiwałeś, bo odsunąłeś się i klepiąc mnie lekko w tyłek oznajmiłeś:
- Zbieraj się, za godzinę wyjeżdżamy.


Tak lepiej?

środa, 12 grudnia 2012

It's time for you to fix me 5.

Odwiozłeś mnie do mieszkania i wszedłeś ze mną. Przez ostatnią godzinę głupio się uśmiechałam, ale poczułam to dopiero, gdy zdrętwiałe policzki odmówiły opadnięcia w reakcji na twoje pytanie, zadane lekkim tonem, zupełnie jakby chodziło o pogodę.
- Nie wychodzisz dziś?
To faktycznie było dziwne, ale zupełnie nie miałam na to ochoty. Pokręciłam głową i odpowiedziałam zdecydowanie:
- Nie, za zimno jest. 
Uśmiechnąłeś się przygarniając mnie do swojego torsu i powiedziałeś do moich włosów:
- Będę, Tośka, ale tylko, jeśli ty będziesz. 
Nawet nie wiesz, jak w tamtej chwili załomotało moje serce. To było tak kiczowato romantyczne, że aż... chciałam, by było prawdą. Chyba właśnie wtedy wygrałeś, choć jeszcze nie ostatecznie. Chciałeś, żebym była, nikt inny tego nie chciał, innym wystarczało, że bywałam. A ja chciałam wreszcie być.

Przez kolejne tygodnie czułam, jakby niebo spadło mi na głowę. Byłeś. Byłeś bardziej niż wcześniej. Przeniosłeś się do mojej skromnej kawalerki z dwoma torbami i paprotką, zajmując całą dotychczas wolną przestrzeń. Wszędzie byłeś ty. Zaczynałam dzień zadowolona i pełna energii, bo wstając z łóżka musiałam zdjąć twoją rękę spoczywającą bezwładnie na moim biodrze. W kuchni witała mnie ogromna bluza rzucona na krzesło, a w łazience maszynka oparta o umywalkę. Wszystko na tych moich trzydziestu metrach kwadratowych krzyczało, że jesteś. Czułam się wreszcie wolna, mimo, że byłam zniewolona jak nigdy wcześniej twoimi telefonami i pytaniami o godzinę powrotu. W soboty budziły mnie radośnie wygwizdywane melodie, wieczory żegnały ciepłym uściskiem i drżącym z emocji szeptem. Czułam się szczęśliwa i brnęłam w to dalej. Opanować chęci było trudno, a pokusa zbyt słodka. Niewiarygodne, że pokusą stały się dla mnie wieczory z twoim ramieniem pod głową i ustami muskającymi lekko skroń. Tak zwyczajne, tak niepodobne do tego, co miałam wcześniej, że zgłupiałam na ich punkcie. Cieszyłam się każdą chwilą spędzoną z tobą. Był tylko jeden problem - siatkówka. Chciałeś, żebym przychodziła na twoje mecze w koszulce z numerem cztery, jak wszystkie inne bliskie zawodnikom osoby, a ja nie potrafiłam. Bałam się, nawet nie tych oszalałych fanek czy obiektywów aparatów. Bałam się twoich kolegów. Jeden z nich, ten najwyższy, chyba Marcin, zdawał się spojrzeniem prześwietlać mnie na wskroś. Miałam wrażenie, że wie o moich wszystkich rozterkach, a pojawiało się ich coraz więcej. Znów zaczynało mnie ciągnąć w stronę szpilek i ciemnych klubowych salek. Broniłam się ostatkiem sił, a drugi z twoich kolegów pogarszał tylko mój stan, bo uśmiechając się do mnie i całując na powitanie w policzek sprawiał, że miałam ochotę zaciągnąć go do pustej szatni. Nie rozumiałeś mojej niechęci do głośnej hali, a ja nie wiedziałam jak ci ją wyjaśnić, więc przychodziłam. To był błąd. Po jednym z twoich przegranych setów wyszłam, nie czekając nawet na ostateczną decyzję sędziego. Pojechałam w stronę Krzyśka i jego niebieskich drinków.
Przegrałam.

Było późno i zimno, gdy wracałam do domu. Entuzjazm ulotnił się wraz z oparami alkoholu, zostawiając tylko jakieś dziwne coś, co utrudniało mi powrót. Pewnie były to te same wyrzuty sumienia, które krzyczały w mojej głowie, że jestem idiotką, gdy tylko otworzyłam drzwi i zobaczyłam ciebie z butelką piwa w ręce, lustrującego zimnym wzrokiem moją pomiętą sylwetkę. Przełknęłam głośno ślinę i stanęłam przed tobą zawstydzona niczym pensjonarka. Pokręciłeś głową z dezaprobatą i wyszedłeś mówiąc tylko ciche:
- Miałaś być.


Chyba powinnam przeprosić chłopaków z mojego miasta za to, że w nich nie wierzyłam. Należy się im :)

poniedziałek, 10 grudnia 2012

It's time for you to fix me 4.

Czekałam. Wszystko wokół zdawało się czekać aż przyjdziesz i napełnisz przestrzeń swoim uśmiechem. To było dziwne, bo do tej pory lubiłam samotność. Lubiłam włóczyć się po klubach w poszukiwaniu towarzysza na wieczór, lubiłam później wracać do pustego mieszkania i brać kąpiel w wannie oświetlonej blaskiem świec, otulona kokosową pianą. Od tamtego dnia było inaczej.

Początkowo myślałam, że wrócisz. Żyłam normalnie, może tylko nieco wcześniej wracałam do domu, częściej sprawdzałam wyświetlacz telefonu, więcej czasu spędzałam przy oknie wypatrując twojego samochodu i dziwiłam się, że zakupy nie mieszczą się w przepełnionej lodówce. Później się zdenerwowałam. Wykrzyczałam mojemu odbiciu w lustrze, że żaden Antek nie jest mi, Antoninie, potrzebny do szczęścia. Wyrzuciłam twój ulubiony czerwony kubek i kaktusa w tandetnej plastikowej doniczce, którego przyniosłeś mi na urodziny, mówiąc, że będziemy do siebie pasować ja i ten kaktus. Nawrzeszczałam na jakiegoś faceta, bo miał podobną fryzurę do twojej. Pewnego dnia obudziłam się z uczuciem, że właściwie nie chce mi się wstawać z łóżka, a świat świetnie da sobie radę bez mojej pomocy. Trwałam w tym stanie przez kilka kolejnych poranków i być może zostałabym w nim dłużej, gdyby głód nie zmusił mnie do wyjścia na zakupy. Wtedy to się stało. Stałam przy kasie, kiedy nagle z regału z prasą spojrzała na mnie twoja twarz. Stałam jak słup soli przez dłuższą chwilę, by w końcu sięgnąć po tą gazetę ze sportem w nazwie i jak najszybciej wyjść. Czytałam twoje słowa i te wymyślone przez autora i nie mogłam w to uwierzyć. Oszukałeś mnie. Tak się czułam, nigdy przecież nie powiedziałeś mi czym się zajmujesz. Znałeś każdy aspekt mojej nudnej pracy biurowej z imieniem beznadziejnej szefowej włącznie, sam jednak nie uznałeś za stosowne poinformować mnie, że mogę przypadkiem natknąć się na twoje zdjęcie w gazecie. Wtedy się załamałam. Muzyka w klubach stała się zbyt głośna, faceci zbyt niscy albo zbyt irytujący, kokosowy płyn nagle zaczął śmierdzieć, a mieszkanie straszyło pustką. Postanowiłam, że muszę odzyskać dawną siebie, a żeby to zrobić muszę powiedzieć ci, co o tym myślę. Kupiłam bilet na twój mecz.

Nie wiem czego oczekiwałam, chyba nie do końca wierzyłam, że uda mi się z tobą porozmawiać. Absurdalny pomysł jak na mnie w tamtym czasie - tłuc się tyle kilometrów po to, żeby zobaczyć z daleka kogoś, kto w zasadzie był mi obcy. Jednak pojechałam. Nigdy wcześniej nie byłam na meczu siatkówki, uderzył mnie okropny hałas i emocje, które zdawały się wylewać z kibiców. To było niesamowite przeżycie i dość szybko wczułam się w atmosferę i krzyczałam wraz z tłumem. Stałeś pod siatką z wyrazem skupienia, którego nigdy wcześniej u ciebie nie widziałam. Podobał mi się ten widok. Nie wiedziałam, że po meczu można bez problemu podejść do was, ale skoro inni kibice to robili, ja też postanowiłam spróbować. Stanęłam blisko ciebie i obserwowałam jak cierpliwie podpisujesz różne kartki i pozujesz do zdjęć. Zobaczyłeś mnie i jednym krokiem pokonałeś dzielącą nas odległość uśmiechając się szeroko. Ucałowałeś mój kącik ust, a ja zamarłam, bo nie całowałeś mnie w TEN sposób od dnia, w którym się poznaliśmy. Nie spodziewałam się miłego powitania, przyszłam tam przecież po to, żeby wyrzucić z siebie złość. Ty miałeś jednak inną wizję naszego spotkania, zupełnie jakbyś wiedział, że prędzej czy później cię znajdę. Pociągnąłeś mnie, trzymając mocno za rękę, w stronę szatni, a spotkanym kolegom oznajmiłeś z wyraźną dumą:
- To jest właśnie moja Tośka.
Patrzyłam na ciebie z szokiem wypisanym na twarzy otwierając i zamykając usta niczym karp, aż jeden z wysokich zaśmiał się i spytał:
- A ona o tym wie?
Wzruszyłeś ramionami. Cały ty. Czy to ważnie, że nie znałam twoich planów wobec mojej osoby? Dla ciebie nie miało to znaczenia.

sobota, 8 grudnia 2012

It's time for you to fix me 3.

Troska w twoich oczach wydawała się być szczera, gdy podbiegłeś i spytałeś czy jestem cała. Z miną fachowca obejrzałeś moją bolącą kostkę i orzekłeś, że to nic takiego, ale zaniesiesz mnie na górę. Nie protestowałam, sama nie byłabym w stanie dostać się na trzecie piętro. Wniosłeś mnie do mieszkania, opatrzyłeś nogę  i już po chwili kręciłeś się po mojej kuchni, jakbyś bywał w niej od lat. Czułeś się jak u siebie wydając z siebie głośne "whaaa" na widok zaopatrzenia mojej lodówki i, jakby to było normalne, zacząłeś wyjmować na talerz to, co uznałeś za wystarczająco godne konsumpcji. Złapałeś moje chmurne spojrzenie, więc wzruszyłeś ramionami i wyjaśniłeś:
- Głodny jestem.
- Nie masz swojej lodówki?
- Mam, ale jest daleko, a ty potrzebujesz kogoś, kto cię zaniesie do łóżka.
- Mam sąsiada - próbowałam protestować wywołując jednak tylko twój śmiech.
- Tym bardziej muszę zostać - stwierdziłeś, a moje oczy cisnęły w ciebie piorunami. Zarobiłam całusa w czoło na uspokojenie. Nie pomogło.

Nie wiem kiedy polubiłam twoje wizyty. Po którejś z kolei przestałam się dziwić widząc cię przed moimi drzwiami, a gdy po raz nasty znalazłam cię przysypiającego na schodach, żartobliwie zaproponowałam ci klucz, a ty odpowiedziałeś, że owszem, chętnie i sam go sobie wziąłeś.
Zacząłeś być.

Byłeś regularnie. Nie straszne ci były moje humorki i brak ochoty na rozmowę. Nie przejmowałeś się drwiną, ironią, sarkazmem i złośliwością. Zupełnie, jakbyś nie zauważał mojej niechęci. Nie komentowałeś kolejnych czerwonych śladów na mojej szyi ani zmiętych ubrań, gdy wracałam późno. Nie śmiałeś się ze zbyt dużej piżamy w różowe misie. Po prostu byłeś. Opróżniałeś moją lodówkę, irytowałeś mnie i sąsiadów muzyką puszczaną zdecydowanie zbyt głośno i swoim wyciem w jej rytm. Sprawiałeś, że śmiałam się do łez z twoich opowieści i smuciłam, gdy nie przyszedłeś. Pozwoliłeś mi ogrzać się w swoim cieple, gdy męczyły mnie dreszcze spowodowane chorobą i zawiozłeś do lekarza, gdy trwała ona zbyt długo. Przywoziłeś bułki na sobotnie śniadanie, gdy mogłam pospać trochę dłużej, a ty jechałeś do pracy. Nadal nie chciałeś powiedzieć kim jesteś, a jednak byłeś. Tylko tyle i aż tyle jednocześnie.

Nie sądziłam, że taki drobiazg może spowodować, że cię zabraknie. To nie był pierwszy raz, kiedy wróciłam  ze śladami po czyjejś ręce na twarzy, to nie był nawet najgorszy z tych razów. Nie każdy był takim gentlemanem jak ty.
- Musisz z tym skończyć, Tośka - powiedziałeś przykładając mi lód do policzka.
- Nie potrafię.
- Więc ja muszę z tym skończyć.
Rzuciłeś trzymanym woreczkiem o stół i wyszedłeś nie zaszczycając mnie więcej spojrzeniem. Myślałam, że wrócisz. Myślałam, że po prostu zapomniałeś zabrać swojego klucza. Myliłam się.

czwartek, 6 grudnia 2012

It's time for you to fix me 2.

Zdziwiłam się, gdy kilka dni później zobaczyłam cię siedzącego samotnie przy moim ulubionym stoliku. Tak, zdziwiłam. Nie wyglądałeś na stałego bywalca takich miejsc, jednak nie czułam zagrożenia z twojej strony. Wydałeś się być normalnym, miłym facetem, a takich facetów na dłuższą metę nie interesują dziewczyny takie, jak ja. Wystraszyłam się nieco, gdy podszedłeś do stolika, który zajęłam z moim towarzyszem i jakby nigdy nic, usiadłeś z nami. Przywitałeś się ze mną jak z dawno niewidzianą przyjaciółką, a ja wściekłam się, bo zobaczyłam, że mój kompan nerwowo zerka na zegarek z trudem odnajdując właściwe słowa do konwersacji w obcym języku. Próbowałam cię spławić, ale zignorowałeś mnie narzucając coraz trudniejsze tematy rozmowy. Zamilkłeś dopiero, gdy zostaliśmy sami, pozwalając mi wykrzyczeć całą złość, jaka się we mnie nagromadziła. Gdy skończyłam nachyliłeś się nad stolikiem i patrząc w moje oczy zapytałeś:
- Po co ci on, skoro masz mnie?
Zatkało mnie, bo w sumie miałeś rację, tyle, że byłoby to złamanie mojej reguły. Nie spotykałam się z nikim dwa razy. Po co ryzykować przywiązanie, przyzwyczajenie? Dlaczego miałabym się dowiedzieć po kilku tygodniach, że ten ktoś ma żonę, którą kocha albo, że było miło, ale się wypaliło? Dlaczego miałabym ryzykować sceny zazdrości, gdybym spotkała go będąc z innym? Po co komplikować sobie życie? Tak było mi dobrze. Póki nie poznałam ciebie, póki nie przekonałeś mnie, że w głębi duszy chcę czegoś zupełnie innego. Siedziałam przerzucając wzrok z twoich oczu na usta, co wywołało znów wybuch tego seksownego śmiechu. Poległam. Zobaczyłeś chyba moją rezygnację, bo dopiłeś swój soczek i wstałeś ciągnąc mnie za rękę.
- Dziś zrobimy to po mojemu - oznajmiłeś, a ja poczłapałam za tobą.

"Po twojemu" nie miało nic wspólnego z tym, czego oczekiwałam. Oznaczało bezsensowne włóczenie się ulicami i rozmowę. Nie lubiłam rozmawiać, ale ty zręcznie zagłuszałeś ciszę, która często zapadała. Nie lubiłam też się włóczyć, szczególnie w tych wysokich szpilkach po oblodzonych chodnikach. Uśmiechnąłeś się przepraszająco pozując do zdjęcia z jakąś dziewczynką i jej tatą, a ja znów zadałam pytanie kim jesteś, które znów pozostawiłeś bez odpowiedzi. Gdy poślizgnęłam się po raz piąty, a ty po raz piąty uratowałeś mnie przed upadkiem, stwierdziłeś wreszcie, że czas wracać, co przyjęłam z ulgą i nadzieją, że może ten wieczór nie jest jeszcze stracony. Powiedziałeś, że ładnie wyglądam, kiedy się dąsam i otworzyłeś przede mną drzwi samochodu, przy którym stanęliśmy. Nie chciałam wsiąść. Miałam jeszcze resztki rozsądku i one krzyczały, że nie wsiada się do samochodu z nieznajomym, nawet tak czarującym i przystojnym jak ty. Nie dawałeś za wygraną stojąc na mroźnym wietrze i czekając na moją reakcję. Gdybyś powiedział cokolwiek, mogłabym zbyć cię ironicznym komentarzem, ale ty uparcie milczałeś, a mój rozsądek topniał coraz bardziej. Już wówczas zacząłeś swoją grę, bawiąc się ze mną w pseudopsychologiczne podchody. Wsiadłam, a ty ruszyłeś z piskiem opon nie pytając mnie o zdanie. Zdziwiłam się, gdy zatrzymałeś samochód przed moim mieszkaniem. Ba, ja się wystraszyłam. Do dziś nie wiem, jak dowiedziałeś się gdzie mieszkam, tego jednego nie chciałeś mi nigdy zdradzić. Zaśmiałeś się widząc wyraz mojej twarzy i oznajmiłeś, że dalej nie idziesz, a ja mam się grzecznie położyć spać, bo jest późno. Nie chciałam spać. Chciałam ciebie i uzmysłowienie sobie tego sprawiło, że wysiadłam, jakby ktoś mnie gonił i popędziłam w stronę mojej klatki zapominając o lodzie. To był błąd. Tak właśnie złamałam swoją kolejną zasadę.


Czy ktoś mógłby już włączyć ogrzewanie??? A jeśli nie, to niech chociaż śnieg spadnie...

wtorek, 4 grudnia 2012

It's time for you to fix me 1.

Pamiętasz jeszcze, jaka byłam, gdy się poznaliśmy? Nimfomanka, a przynajmniej blisko niej. Oburzyłbyś się na takie stwierdzenie, ale ja tak właśnie to widzę. Gdy przypadkiem najechałeś na mnie wózkiem w markecie i uśmiechnąłeś się przepraszając, już wiedziałam jak skończy się ten wieczór. Tylko tobie się wydawało, że propozycja drinka wyszła od ciebie. Owszem, ty powiedziałeś to głośno, ale czy powiedziałbyś to, gdybym nie wpatrywała się tak nachalnie w twoje usta? Nie wiedziałeś, dlaczego uparłam się na tamten klub. Nie znałeś go, nie mogłeś wiedzieć, że bywałam w nim często, a powodem moich wizyt nie były wcale te pyszne niebieskie drinki, które Krzysiek robił jak nikt inny. Nie miałam pojęcia kim jesteś, a nawet gdybym miała, niczego by to nie zmieniło. Nie poszłam z tobą, bo byłeś znanym sportowcem, poszłam z tobą, bo zwyczajnie miałam na ciebie ochotę. Spytałeś, czy lubię siatkówkę, chyba chciałeś wybadać, czy jestem kolejną fanką, a ja pomyliłam jej angielską nazwę z piłką ręczną. Śmiałeś się w tak niesamowicie seksowny sposób, gdy zaczęłam opowiadać o swoich nikłych sukcesach na bramce w liceum, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko pocałować cię mocno i wycofać się w stronę toalet wpatrując się wciąż w twoje oczy. Patrzyłeś zahipnotyzowany, jak znikam za drzwiami. Chyba się wahałeś, bo przyszedłeś dopiero, gdy traciłam już nadzieję. Obrzuciłeś wzrokiem ogromną kabinę i parsknąłeś śmiechem, gdy uświadomiłeś sobie, że to jest właśnie powód, dla którego wybrałam ten lokal. Tak, zaplanowałam to. Tak samo, jak planowałam wszystkie podobne spotkania. Nie zaplanowałam tylko tego, że nie pozwolisz mi odejść, tylko posadzisz przy stoliku nie znoszącym sprzeciwu gestem i zamówisz dla mnie kolejnego niebieskiego. Pokręciłeś głową wyraźnie rozbawiony, gdy spytałam:
- Kim ty właściwie jesteś i dlaczego rozmawiamy po angielsku?
- Wolisz francuski?
Zaśmiałam się. Lubiłam się śmiać.
- A dobry jesteś?
Na krótką chwilę straciłeś pewność siebie, ale szybko się otrząsnąłeś i odparowałeś, że żadna nie narzekała.
- To o niczym nie świadczy.
Nie wiem o czym myślałeś patrząc wtedy na mnie, ale coś w tym spojrzeniu kazało mi uciekać. Nie myliłam się, bo po chwili zaproponowałeś, żebym się sama przekonała w bardziej dogodnych warunkach. O nie. Nie zapraszałam nikogo do siebie, sama też nie odwiedzałam niczyich mieszkań. To zbyt intymne, a ja nie lubiłam intymności. Pokręciłam głową dopijając niebieskiego i wycedziłam wstając:
- Zawsze zapraszasz nieznane kobiety do siebie?
- Nigdy - odpowiedziałeś sadzając mnie z powrotem - ale innych rzeczy też nigdy nie robię, a dziś - wzruszyłeś ramionami - dziś zrobię wyjątek.
Uśmiechnąłeś się tak, że zmiękły mi kolana.
- Zresztą, skoro wiem, że nosisz czerwoną bieliznę, to chyba nie jesteś obca, co? - wyciągnąłeś dłoń w moją stronę - Antonin.
Chyba wziąłeś mnie za wariatkę, gdy ze śmiechu o mało się nie udusiłam. Dopiero po kilku minutach udało mi się wydusić:
- Tośka. Miło było cię poznać, Antku.
Wyszłam. Myślałam, że nigdy więcej cię nie zobaczę, jak większości mężczyzn, z którymi byłam.


Wiem, że to nie jest najlepsze miejsce, ale skoro większość z Was czyta również kilka-spotkan to zapytam, żeby nie czekać do piątku - czy chcecie poczytać tam jeszcze kilka rozdziałów, czy lepiej zabrać się za coś nowego? Biję się z myślami, a Wy znacie odpowiedź ;)

Antek, cóż, wiem, że nie wszyscy są zadowoleni, ale to jednak On. Może chociaż charakterek się niezadowolonym spodoba. Albo Tośka, bo w sumie fajna z niej dziewczyna, choć czasem strasznie głupia i naiwna ;) 

niedziela, 2 grudnia 2012

It's time for you to fix me 0.


Nie powstałoby, gdyby Ktoś nie napisał o Nim a inny Ktoś nie truł o Paryżu, więc... 
Dla Ktosiów. 


Byłeś.
Codziennie na nowo udowadniałeś mi, że życie we dwójkę ma większy sens, niż samotne, nawet jeśli ma oznaczać tylko wykradzione nocy chwile i ziejącą pustką lodówkę. Codziennie na nowo przekonywałeś mnie, że moja niewiara w miłość to bzdura równa wierze w krasnoludki. Chyba naprawdę w to uwierzyłam, bo z jakiego innego powodu czułabym teraz przeszywający ból w miejscu, gdzie ludzie zwykle mają serce?
Byłeś. 
Mam ochotę krzyknąć za Małym Księciem, że jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś, a oswoiłeś mnie. Powinieneś być. Tak, jak obiecywałeś wtedy, gdy pokazywałeś mi swój Paryż - powinieneś być zawsze. Dlaczego więc stoję łykając łzy, sama na lotnisku, potrącana przez ludzi biegnących na spotkanie swych ukochanych?
Bo nie ma ciebie.
A miałeś być.

sobota, 1 grudnia 2012

*


Macie ochotę na coś francuskiego?

Zagościmy tu na dłużej niż cztery odcinki.
Nie będzie chorób ani śmierci.
Będzie Ona, On i kilka roślin w doniczkach.
Po prostu
it's time for you to fix me.


Postaram się, żeby było jutro.

piątek, 30 listopada 2012

Brednia II 4.

Dwadzieścia miesięcy, dwa tygodnie i cztery dni minęły od czasu, gdy widziałem Maję po raz ostatni. Dwadzieścia miesięcy, dwa tygodnie i cztery dni poszukiwań. Dwadzieścia miesięcy, dwa tygodnie i cztery dni rozmyślań. Zniknęły. Jakby nigdy ich nie było, a cały tamten pobyt w Warszawie był wytworem mojej wyobraźni. Na nic się zdały wysiłki detektywa, na nic moje wysiłki. Wszystkie wiadomości wracają nieodebrane, telefonu nikt nigdy nie włącza. Maja musi być pod opieką jakiegoś szpitala, żaden jednak o niej nie słyszał. Muszą  gdzieś mieszkać, Ania musi gdzieś pracować, ale nikt nie trafił na najmniejszy nawet ślad. Nie pomogły ogłoszenia w prasie i billboardy, które wykupiłem w różnych miejscach kraju. Może ich treść była zbyt ogólna, nie mogłem jednak podpisać ich swoim nazwiskiem, chciałbym, ale dla ich dobra nie mogłem tego zrobić. Może wyjechały za granicę, a może Ania stwierdziła, że Majce będzie lepiej bez takiego ojca lub wujka jak ja. Na pewno tak właśnie stwierdziła, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości i nie obwiniam jej za to. Sam nie uwierzyłbym w swoje zapewnienia o dobrych intencjach, a przecież nawet nie próbowałem jej o tym zapewniać. Nie powiedziałem jej nigdy, że zależy mi na kontakcie z córką, nie poprosiłem by pozwoliła mi się z nią spotykać. Dopiero kilka tygodni później zdałem sobie sprawę z tego, że Ania nie zniknęła bez ostrzeżenia - ona dała mi szansę, dała mi kilka szans,  ale nie wykorzystałem żadnej z nich. Założyłem, że zawsze będą gdzieś blisko, bo ja tego chciałem, nie wziąłem pod uwagę tego, czego chcą one i obietnicy złożonej przez Anię na początku. Głupi egoista!

Dwadzieścia miesięcy, dwa tygodnie i cztery dni analizowania jakim skończonym skurwielem kiedyś byłem. Zadziwiające, jak bardzo człowiek może się zmienić, zadziwiające jak bardzo ja się zmieniłem a to wszystko dzięki mroźnym dniom spędzonych w szpitalu ponad rok temu. Dzięki małej dziewczynce i jej mamie. Dwadzieścia miesięcy, dwa tygodnie i cztery dni nowego Zbyszka. Właściwie to nowy Zbyszek pojawił się jeszcze wcześniej - tamtego dnia, kiedy poznałem Majkę. Od tego dnia wszystko, co robię, robię z myślą o niej.

Pierwszy mecz nowego sezonu. Wychodzę na rozgrzewkę i od razu zaczynam lustrować wzrokiem trybuny zgodnie z ustalonym kiedyś schematem. Robię to mechanicznie wykorzystując każdą wolną chwilę, każdą przerwę. Na początek miejsca niewidoczne spoza boiska, później inne. Rząd po rzędzie, sektor po sektorze, dyskretnie, żeby nie podnosić z miejsc dziewczynek w przykrótkich spódniczkach. Nigdy nie udało mi się ich odnaleźć, ale wciąż nie tracę nadziei. Może kiedyś szczęście się do mnie uśmiechnie.

Ostatni wracam do szatni wyrzucając po drodze kartki, które wciśnięto mi wbrew mojej woli. Jak zwykle jestem wściekły, bo znów się nie udało i wyładowuję złość na niewinnej szafce. Nikt nie rozumie tego wybuchu, bo przecież wygraliśmy. Ktoś klepie mnie po plechach i mówi, żebym nie przejmował się hotkami, co kwituję cichym parsknięciem. Trener chwali moją grę, zaangażowanie i cierpliwość do kibiców. Uśmiecham się pod nosem, bo przecież nie powiem mu, że to wszystko dla niej, że wciąż jeszcze łudzę się, że może kiedyś Ania podejdzie po meczu, tak jak wówczas. Ktoś zaprasza na piwo i dziwi się, że jako jedyny znów odmawiam. Kiedyś nie przepuściłbym takiej okazji, teraz nie mam ochoty nigdzie wychodzić. Sięgam po telefon i zrezygnowany odkładam go szybko, gdy tylko stwierdzam, że nikt nie dzwonił i nie pisał. Wychodzę sam i wracam do mieszkania, gdzie wita mnie mokry nos labradora. Kupując psa liczyłem, że Majka pozna go jako szczeniaka i pokocha tak, jak wszystkie dzieci kochają wesołe szczeniaki. Liczyłem na to, że ze względu na niego będzie chciała częściej mnie odwiedzać. Głaszczę psa po wielkim łbie i kucam, by powiedzieć mu, że znów zawaliłem, że znów nie byłem wystarczająco dobry, by Ania pozwoliła mi spotkać się z córką. Patrzy smutno tymi swoimi brązowymi oczami i liże mnie po nosie machając nieśmiało ogonem. Czasem mam wrażenie, że nikt nie rozumie mnie tak dobrze jak ten pies.

Dwadzieścia miesięcy, trzy tygodnie i trzy dni. Kolejny mecz, tym razem wyjazdowy. Rozglądam się po zapełniającej się  hali i zaczynam przeczesywać ją wzrokiem. Staram się być w jak najlepszej formie, by spędzać jak najwięcej czasu na boisku. Staram się udzielać wielu wywiadów, bo być może trafią na któryś z nich. Próbuję pokazać światu, że się zmieniłem i mam nadzieję, że ona to zauważy.

Sędzia myli się i niesłusznie odbiera nam czwarty już punkt.  Uspokajam kolegę i namawiam go, by wrócił do gry. Zabawne, kiedyś to mnie ktoś musiałby odciągać, teraz ja to robię.

Znów z wymuszonym uśmiechem pozuję do zdjęć i znów podpisuję podtykane mi kartki.Tłumaczę jakiejś ładnej blondynce, że to miła propozycja, ale nie pójdę z nią na drinka. Patrzę na nią bez emocji, gdy krzyczy mi w twarz, że jestem zwykłym dupkiem i odchodzi. Ciekawe, czy wolałaby spotkać mnie sprzed dwóch lat... Przez chwilę obserwuję jej nerwowe ruchy, gdy opowiada coś koleżance. Kątem oka dostrzegam zbliżającą się szybko niską postać ubraną w róż, odwracam głowę w tamtą stronę i natychmiast podrywam się z miejsca by przycisnąć mocno do siebie zaskoczoną dziewczynkę. Trwam tak przez chwilę z zamkniętymi oczami, czując, jak pod moimi powiekami gromadzą się łzy. Przerywa mi śmiech dziecka i piskliwe;
- Mówiłam mamie, że się ucieszysz! Puść mnie wujku, śmierdzisz!
Spełniam tą prośbę, stawiam ją na podłodze i kucam obok. Patrzę w jej roześmiane oczy i odnotowuję, jak bardzo się zmieniła. Urosła, wygląda na zdrową, pełną energii dziewczynkę. Na szczęście! Rozglądam się wokół, ale nigdzie nie widzę Ani. Pytam Majkę kto z nią przyszedł, a ona spuszcza główkę i udaje, że kokardka przy jej bucie jest bardzo interesująca.
- Majka, gdzie jest twoja mama?
Niechętnie podnosi na mnie oczy i mówi cichutko:
- Uciekłam jej.
Chcę zapytać, gdzie to było, ale nie muszę, bo dostrzegam zdenerwowaną Anię przeciskającą się pomiędzy kibicami kilka metrów od nas. Chwytam Majkę za rękę i idziemy w jej kierunku - ja zdecydowanie, ona sunie powoli noga za nogą.
- Nigdy więcej tego nie rób - mówię cicho, gdy docieramy do celu.  Widzę, że Ania również ma łzy w oczach, ale marszczy brwi niepewna chyba o co mi chodzi, więc kontynuuję - Nigdy więcej nie znikajcie. Pozwól mi być w waszym życiu. Proszę.
Kładę nacisk na ostatnie słowo i patrzę na nią wyczekująco. Po jej policzku spływa kilka łez, ale ociera je zdecydowanym ruchem. Kiwa szybko głową i kuca przy córce, by przytulić ją i przeprosić, że nie pozwalała jej iść do mnie. Ktoś robi nam zdjęcie, ale to nie ma znaczenia. Są. Odnalazły mnie.

Od roku jestem szczęśliwy. Rok temu w moim mieszkaniu zagościły na stałe różowe poduszki, misie i lalki, a ostatnio także książeczki i kolorowe zeszyty. Od roku jeden z pokoi jest ozdobiony tapetą w kwiatki i stoi w nim łóżko przykryte zieloną narzutą. Czasem ktoś śpi w tym łóżku. Od roku pewna mała dziewczynka mówi do mnie "tato". Pewnie nigdy nie będziemy normalną rodziną, ale zyskałem dwie najważniejsze osoby - córkę i przyjaciółkę.


Cuda się dzieją na bredniopisie. Misiek samotny, Zbyszek szczęśliwy... Jak to się mogło stać?
Więcej nie będzie. Mogłabym to kontynuować, tylko po co? Wolę Go jako chama.
Za dwa dni będzie nowe, jutro małe ogłoszenie. Albo ogłoszenie za dwa dni a nowe później, w zależności od tego, czy znajdę czas. Chyba mam zbyt ambitny plan na weekend ;)

środa, 28 listopada 2012

Brednia II 3.

Chyba jest zdziwiona, gdy parkuję samochód i bez słowa wysiadam, ale idzie za mną. Nie wiem, czy nie robię właśnie najgłupszej rzeczy w życiu, ale przywiozłem ją do siebie. Mam dosyć siedzenia w samochodzie, a nie chcę, żeby ktoś zaczął węszyć kim ona jest. Ciekawie rozgląda się dookoła i idzie za mną do kuchni odpowiadając, że woli herbatę niż kawę. W pokoju siada na sofie a ja siadam obok zły, że nie jestem sam. Chyba to wyczuwa, bo mówi:
- Ogrzeję się trochę i zaraz pójdę. Nie martw się, nie zamierzam siedzieć ci na głowie, musisz spokojnie podjąć decyzję, żebym mogła jak najszybciej wrócić do Majki.
Rozbraja mnie tym, po raz kolejny mam wrażenie, że czyta mi w myślach. Czy to możliwe, że jestem aż tak przewidywalny, że ta obca kobieta potrafi mnie od razu rozgryźć?
- Opowiedz mi o niej.
Ha, tego nie przewidziała. Patrzy zdziwiona, ale po chwili zaczyna mówić. Opowiada o szoku wywołanym informacją o ciąży, o wątpliwościach czy mnie szukać, o pierwszych miesiącach, słowach, krokach, ulubionych zabawach, postaciach z bajek, koleżankach i potrawach. Nawet nie zauważam kiedy z biernego, niezainteresowanego słuchacza zmieniam się w śmiejącego wraz z nią i zadającego pytania. O mijającym czasie przypomina mi dopiero ciemność dookoła. Wstaję, by włączyć światło, a ona podrywa się spłoszona przepraszając, że zajęła mi tyle godzin. Uspokajam ją gestem i mówię obserwując jej uśmiech, który poszerza się coraz mocniej:
- Zostań. Rano pojedziemy do Warszawy.
Nie spodziewałem się, że rzuci mi się na szyję, ale przyznaję, że jest to całkiem miłe uczucie. Nowe uczucie. Nie wiem, co zrobić z rękoma, poklepuję ją więc lekko po plecach i mówię, że może spać na kanapie. Odsuwa się, przeprasza za ten wybuch radości i tłumaczy, że nie muszę jechać tak daleko, na początek wystarczy najbliższy szpital. Patrzy zszokowana, gdy odpowiadam, że chcę ją zobaczyć. Tak, chcę zobaczyć Maję. Zanim opuszczam jej tymczasowy pokój słyszę jeszcze, jak ona mówi:
- Obiecuję, że po wszystkim znikniemy. Nie chcę niszczyć twojego poukładanego życia.
Wychodzę, nie zwracając uwagi na te słowa.

Podróż mija w większości w milczeniu. Denerwujemy się, każde ze swoich, różnych powodów. W końcu dojeżdżamy i widzę, że najchętniej pobiegłaby nie czekając nawet na mnie, ale hamuje się, wiedząc, że jestem jej potrzebny. Zatrzymuję ją przed wejściem:
- Co właściwie jej powiedziałaś? Kim jestem?
Wbija wzrok w kostkę chodnikową.
- Wujkiem. Powiedziałam, że jadę po wujka, który może jej pomóc.
- A jeśli chciałbym jej powiedzieć prawdę?
Teraz patrzy mi prosto w oczy.
- Nie. Maja nie potrzebuje ojca na kilka dni czy tygodni, tylko na całe życie. Jesteś na to gotowy? Ona uczepi się ciebie z całej siły i nie zrozumie, kiedy znudzi cię zabawa w dobrego tatusia.
Wiem, że ma rację, więc kiwam głową i idę za nią labiryntem szpitalnych korytarzy. Spotykamy jakiegoś lekarza w białym kitlu, z którym wita się jak z przyjacielem i przedstawia mnie jako ojca Majki, a on natychmiast kieruje mnie do gabinetu. Kłucie, mierzenie, pytania, znów kłucie, nowa seria pytań... Uspokajam się, gdy słyszę, że osłabienie nie potrwa dłużej niż tydzień, a może nie być go wcale. Wypuszczają mnie ale nie wiem dokąd iść. Snuję się korytarzami dopóki nie dostrzegam Ani w jednej z sal. Wchodzę, a ona wita mnie promiennym uśmiechem. Niespotykane, zwykle kobiety inaczej reagują, gdy widzą mnie po raz kolejny... Dziewczynka wpatruje się we mnie wielkimi oczami, a kiedy mama mówi jej, że jestem tym wujkiem, po którego pojechała, ona także się uśmiecha i proponuje mi zabawę lalkami. Hmm, ja i zabawa lalkami... Ania śmieje się głośno i tłumaczy Małej dlaczego to nie jest dobry pomysł, a ona, o dziwo, kiwa główką i zgadza się ze wszystkim. Prowadzimy swobodną pogawędkę do czasu, aż Ania oznajmia, że chce porozmawiać z lekarzem i po prostu wychodzi. Maja patrzy na mnie wyczekująco, a ja nie wiem co robić. Po raz pierwszy od dawna jestem bezradny, a to przecież tylko mała dziewczynka, na dodatek podobno moja córka. O czym można rozmawiać z czterolatką? Ona wybawia mnie z opresji pytając gdzie pracuję. Dobre pytanie, Mała, o tym mogę opowiadać bez końca. Ze zdziwieniem stwierdzam, że kontakt z tym dzieckiem nie jest nawet trudny i kiedy Ania wraca zostaje wręcz zmuszona do obietnicy, że kiedyś pójdą na mecz z moim udziałem. Proponuję im bilety, ale ona stwierdza oschle, że sama zdecyduje, gdzie chce siedzieć i prosi mnie na rozmowę. Na korytarzu mówi, że wyniki będą jutro i jeśli będą po naszej myśli, za kilka dni oboje z Mają przejdziemy zabieg.

Siedzimy w szpitalu tak długo, aż w końcu Maja zasypia. Wychodzimy cicho i w milczeniu idziemy do samochodu. Jadę przed siebie, a Ania odruchowo zaczyna kierować mnie w stronę swojego mieszkania, by po chwili zaproponować herbatę. Odmawiam i wybieram spokój hotelowego pokoju rezygnując nawet z wieczornej porcji procentów. Zamiast tego dzwonię do klubu, wyjaśniam, dlaczego moja nieobecność może się przedłużyć i na szczęście trafiam na pełne zrozumienie. Zasypiam późno męczony wizjami umierającego dziecka, które ledwie znam.

Ranek budzi mnie wesołą melodyjką graną przez telefon. Odbieram nie patrząc kto dzwoni i natychmiast odsuwam słuchawkę od ucha, gdy ktoś krzyczy:
- Udało się!
No to testy na ojcostwo możemy sobie darować. Uśmiecham się przez całą zakorkowaną drogę do szpitala.

Kolejne dni są dziwne. Od rana do nocy siedzimy obok łóżka Majki i ten stan coraz bardziej mi się podoba. Nie, nie choroba i szpital, tylko towarzystwo. Są zupełnie inne od osób, z którymi zwykle spędzam czas. Nie mają w sobie ani grama głupoty plastikowych panienek, ani odrobiny próżności czy pozerstwa. Jest miło, po prostu miło. Może nawet mógłbym się do tego przyzwyczaić i zrezygnować z wieczorów w klubach. A potem przychodzi ten dzień.

Przygotowania do wszelkich zabiegów w szpitalu nie są niczym przyjemnym. Nastrój poprawia mi obecność Ani, która krąży między salą moją i Majki, by spojrzeć na mnie tymi swoimi szarymi oczami i uścisnąć pokrzepiająco dłoń. Nie musi nic mówić, a i tak ciągle dziękuje. Gdy w końcu pozwalają mi wstać, idę do niej i pytam jak poszło, a ona odpowiada, że jeszcze nie wiadomo. Kilka następnych dni i nocy spędzamy oboje na korytarzu czekając na najmniejszy strzęp informacji. Dowiadujemy się coraz więcej o sobie i coraz bardziej podoba mi się to, co słyszę. Nie protestuję, kiedy zmęczona osuwa głowę na moje ramię i zasypia, zamiast tego okrywam ją delikatnie bluzą. Dziwne, tydzień wcześniej wziąłem ją za natrętnego kibica, a teraz... Sam nie wiem, co teraz. Chyba po prostu lubię z nią przebywać. Przy niej czuję się lepszym człowiekiem i podoba mi się to uczucie.

Poprawa następuje powoli, ale ciągle następuje. Najpierw Maja jest potwornie zmęczona, rozdrażniona i ciągle chce spać. Później czuje się lepiej i odzyskuje apetyt. Po kolejnym tygodniu jej twarz zdobi zdrowy rumieniec, a oczy lśnią radosnym blaskiem, gdy przynoszę jej nową lalkę i proponuję wspólną zabawę. Ania patrzy na to z rozbawieniem i wcale się jej nie dziwię, bo nie nadaję się do tego, ale liczą się dobre chęci. Uspokojeni poprawą, po wielu dniach koczowania w szpitalu decydujemy się na noc w normalnym łóżku. W samochodzie Ania całuje mnie na pożegnanie w policzek dziękując za wszystko, wysiada i idzie w stronę bloku, by odwrócić się i jeszcze raz pomachać, zanim ostatecznie zniknie w środku. Jadę do hotelu i zasypiam, jak tylko moja głowa opada na poduszkę.

Budzę się, kiedy słońce jest już wysoko. Szybko się zbieram i jadę do szpitala nucąc po drodze jakąś melodię zasłyszaną od Majki. Zamieram, gdy zastaję puste łóżko. Biegnę do pokoju pielęgniarek, a one mówią spokojnie, że tak, owszem, Maja rano została wypisana, tak jak planowano. Planowano? Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? Jadę do ich mieszkania, ale domofon milczy. Ktoś wpuszcza mnie na klatkę i następne godziny spędzam siedząc na schodach i słuchając komunikatu abonent czasowo niedostępny tak długo, aż bateria rozładowuje się całkowicie. Wracam do hotelu, a po podłączeniu telefonu znajduję wiadomość od Ani. Tak krótką, że aż boli.
"Dziękuję. Znikamy tak, jak obiecałam".
Tyle, że ja już tego nie chcę. 

Znów mecz. Znów krzyki kibiców i te nerwowe spojrzenia przez siatkę. Tym razem bardziej niż boisko interesują mnie trybuny. Pewnie już zawsze tak będzie. Gdzieś tam może być moja córka, Maja. Może kiedyś uda mi się wypatrzeć jej oczy w tłumie, przecież Ania obiecała, że przyjdą zobaczyć mnie na żywo w akcji...


and so it is
just like you said it would be



Teoretycznie to jest koniec. To miał być koniec. Nie mam nic więcej poza ochotą by coś tu dopisać.
Nie wiem co będzie w piątek, ale coś będzie na pewno. Czwórka lub nowe.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Brednia II 2.


Patrzę na nią. Uśmiech poszerza mi się coraz bardziej, aż w końcu nie wytrzymuję i parskam trudnym do powstrzymania chichotem. Śmieję się i śmieję a ona chłodno patrzy na ten mój wybuch radości. W końcu uspokajam się i pytam, wycierając kciukiem łzy rozbawienia, które pojawiły się w kącikach moich oczu:
- Ale masz na to jakieś dowody, prawda?
Dziewczyna spuszcza wzrok, co tylko potwierdza moją teorię, więc wstaję i chcę odejść, gdy dobiega mnie jej głos:
- Nie, ale mam jej zdjęcia.
Macham ręką i wychodzę. Niech znajdzie innego naiwnego do wydojenia. Zamierzam znów dobrze się bawić, jednak okazuje się, że nie jest to takie łatwe. Nie daje mi spokoju wspomnienie determinacji w oczach tej kobiety na hali i jej smutku, gdy odchodziłem. Nie, to niemożliwe, po prostu była dobrą aktorką. Mimo wszystko odstawiam pełny kieliszek. Wracam do mieszkania sam po raz pierwszy od długiego czasu i po raz pierwszy od dawna nie mogę zasnąć.

Chyba nie jestem zdziwiony, gdy ona podbiega do mnie po treningu następnego dnia. Znów ma w oczach tą determinację, kiedy podaje mi kopertę. Rozglądam się wokół i mówię, żeby wsiadła do mojego samochodu. Nie chcę wzbudzać zainteresowania. Patrzy wyczekująco, więc wyjmuję zawartość koperty. Zamieram, gdy moje spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem takich samych roześmianych oczu z fotografii. Przerzucam wzrok na pasażerkę, a ona uśmiecha się lekko. Widzi, że zaczynam jej wierzyć.
- To niemożliwe... - mówię, a ona zaciska usta.
- Też tak myślałam, kiedy się dowiedziałam.
Przyglądam się dziecku ze zdjęcia. Dziewczynka w zimowej kurtce siedzi na huśtawce uśmiechając się promiennie do aparatu. Wyjmuję kolejne zdjęcie - to samo dziecko wśród zabawek rozsypanych na kolorowym dywanie. Kolejne przedstawia zabawę dorosłych, kieliszki, zastawiony stół, a za nim ja z kobietą siedzącą teraz obok.
- Już pamiętasz? - dobiega mnie jej głos.
Pamiętam. Zmieniła się, ale to rzeczywiście ona. Następne zdjęcie - dziewczynka w szpitalnym łóżku otoczona siecią kabelków i rurek. Jej oczy już się nie śmieją, patrzy smutno w obiektyw ściskając jakiegoś misia.
- Ona umiera - mówi kobieta - a ty być może mógłbyś jej pomóc.
Nie wierzę w to, co słyszę i widzę. To niemożliwe.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej?
Śmieje się, ale bez radości. Patrzy mi twardo w oczy, gdy mówi:
- Po co? Co by to zmieniło? Mam uwierzyć, że chciałbyś być przykładnym tatusiem i zabierać Maję na weekendy i wakacje? Bo ona ma na imię Maja, wiesz? Nie chciałeś, żeby się pojawiła, ja zresztą też tego nie chciałam, ale ona jest i jest moim ukochanym, cudownym dzieckiem. Nigdy byś się o tym nie dowiedział, gdyby nie zachorowała. Niczego od ciebie nie chcę, nikt się nigdy o tym nie dowie, ale musisz jej pomóc. Maja jest chora, a nie możemy znaleźć dla niej dawcy - głos się jej załamuje, ale mówi dalej -  Zrobiłabym wszystko, żeby jej pomóc, ale nie mogę zrobić nic innego niż błagać cię, żebyś pojechał ze mną do szpitala na badania. Proszę, zrób to dla niej. Spróbuj uratować swoją córkę. Później znikniemy z twojego życia na zawsze.
Nawet nie zauważyłem kiedy chwyciła moją dłoń ściskając ją mocno. Uwalniam się z uścisku nie patrząc na nią. Nie wiem co myśleć, za dużo tego wszystkiego. Miałbym ryzykować dla kogoś, kogo wcale nie znam? Zrezygnować z gry? Ona jakby czytała mi w myślach, bo mówi:
- Dla ciebie nie jest to nic poważnego. W najgorszym razie będziesz osłabiony przez kilka dni, nic więcej. Żadnych powikłań, żadnych blizn. A możesz uratować jej życie.
- Gdzie ona jest?
 W odpowiedzi słyszę nazwę szpitala w Warszawie. Kiwam głową. Staram się, by mój głos brzmiał stanowczo, gdy oznajmiam, że muszę to przemyśleć i proszę, by zostawiła swój numer telefonu. Patrzę bez emocji, jak drżącymi rękoma szuka w torebce długopisu i kawałka papieru. W końcu dostaję to, czego chciałem. Kobieta wysiada, a ja uświadamiam sobie, że:
- Poczekaj! Jak ty właściwie masz na imię?
Uśmiecha się drwiąco, ale odpowiada:
- Ania
 Chce odejść skulona, niemal uginając się pod naporem wiatru. Nie wiem dlaczego proponuję:
- Podwieźć cię gdzieś?
Rozgląda się bezradnie wokół. jakby szukała odpowiedzi.
- Wsiadaj - chyba zabrzmiało to jak rozkaz, bo nie czeka dłużej, tylko ponownie zajmuje miejsce pasażera. Milczy wpatrzona w przestrzeń przed sobą. Wygląda na kompletnie załamaną, nawet ja to widzę, a niezbyt często dostrzegam takie rzeczy. Chyba jest mi jej żal, bo pytam ciepło:
- Dokąd chcesz jechać?
Spodziewam się odpowiedzi, a zamiast tego jej oczy napełniają się łzami. Cholera. Nie jestem w tym dobry. Próbuję mówić spokojnie, ale okazuje się, że nie jest to takie łatwe.
- Dokąd cię zawieźć?
Wzrusza ramionami. Zniecierpliwiony wypuszczam głośno powietrze. Tak to jest, kiedy odzywa się we mnie odrobina empatii. W czym by mi przeszkadzało, gdyby ona po prostu odeszła? Przyszła sama, więc mogłaby sama odejść, ale nie, zachciało mi się odgrywać kogoś miłego, kim wcale nie jestem  i teraz mam...
- W którym hotelu mieszkasz?
- Już w żadnym.
- Przyjechałaś samochodem?
- Pociągiem.
Wkurza mnie ta gra coraz bardziej.
- Kiedy masz pociąg powrotny?
Spogląda na mnie po raz pierwszy od kiedy wsiadła ponownie do samochodu. Chyba się już uspokoiła.
- Nie mam. Nie wrócę, póki cię nie przekonam.
No to pięknie.



Wiem, że medycznie to jedna wielka bzdura, ale przecież nie jesteśmy w szpitalu, prawda? Dlatego też jest tak mało konkretnie, nie chcę rozbudowywać tej bzdury ;)

Czy Wy też macie wrażenie, że Kurek Was prześladuje? Zewsząd atakuje mnie jego podobizna z pewnym deserem w dłoni. Szczytem wszystkiego było, gdy wpadłam na plakat mojego wzrostu wśród sklepowych półek i chciałam przeprosić... Dobrze, że plakat nie był naturalnego wzrostu ;) Zaczynam się bać czy nie wyskoczy z mojej lodówki, choć nie wiem, jak miałby się tam zmieścić...

sobota, 24 listopada 2012

Brednia II 1.

Niektórzy uważają, że w głowie mi tylko imprezy, gra i dziewczyny. Bzdura! Liczą się tylko gra i dziewczyny, imprezy są po to, by poznać nowe, czasem jednak nie ma to sensu, bo same się pchają pod nogi. Spójrzcie na przykład na tą, która nadchodzi - z takim strojem świetnie wpasowałaby się do klubu ze streapteasem i ja mam uwierzyć, że przyszła oglądać siatkówkę? Jeśli ona cokolwiek chce oglądać to nasze bicepsy albo pośladki. Dlaczego więc miałbym nie schować do kieszeni kartki, którą mi podaje? Lewa kieszeń - warto zadzwonić, prawa - do wyrzucenia. Jak zawsze.

Kolejny mecz. Kolejne krzyki, głupie uśmieszki zza siatki i idiotyczne decyzje sędziego. Snów stoję przy nim i znów kłócę się o punkt, który należy się nam. Gdzie ten debil miał oczy? Żałosne, jakich typów wybierają do sędziowania. Nic, trzeba wracać do gry i wbić piłkę w podłogę, by choć trochę wyładować złość.

Kolejna impreza, kolejna brunetka. Nawet niezła jest, kiedy próbuje zwrócić na siebie moją uwagę. Siadam obok niej, a ona prezentuje mi całkiem łady uśmiech. Rozmowa nie klei się, bo dziewczyna jest zbyt speszona i zbyt nierozgarnięta. Mimo wszystko idziemy zatańczyć i kiedy tak idzie przede mną wymachując tyłkiem stwierdzam, że rozmowa nie jest mi przecież do niczego potrzebna. Chwytam ją w biodrach i przyciągam do siebie drażniąc kark oddechem a ona wzdycha głośno i bez skrępowania wygina ręce do tyłu chwytając mocno za moje pośladki. Już wiem, że nie zasnę dziś sam.

Budzę się rano i z ulgą stwierdzam, że jestem sam. Chociaż jedna, która wie, o co w tym chodzi... Okazuje się, że to bzdura, bo brunetka, której imienia nawet nie pamiętam, robi właśnie przegląd mojej lodówki. Następna idiotka, która wierzy, że przez żołądek dostanie się do serca. Dobrze, że nie wie ile takich było tu przed nią i że wcale nie gotuje tak dobrze, jak się jej wydaje. Na razie jestem miły, nerwy przed śniadaniem psują cały dzień, a zepsuty dzień nie jest tym, na co mam ochotę. Nawet lubię te momenty, gdy patrzą spłoszonym wzrokiem nie rozumiejąc, dlaczego chcę, żeby sobie poszły. Pasjonujące, jak różnie reagują - jedne płaczą, inne krzyczą. Pamiętam taką jedną rudą, która bez słowa wyszła w samej bieliźnie zostawiając wszystkie swoje rzeczy. To był numer! Liczyłem, że wróci, akurat ona mogłaby wrócić, ale widać nie chciała. Dziwne, że nawet nie zadzwoniła, gdy wysłałem jej graty pod adres z prawa jazdy wraz z moim numerem telefonu. Jeden jedyny raz zdobyłem się na taki gest i trafiłem na zimną sukę, która nawet nie podziękowała... Nie, zimna to ona nie była...

Wieczór. Nie chce mi się iść do klubu, wyjmuję więc numery z ostatniego meczu i umawiam się na drinka. Ciekawe która to będzie. Poznaję tą blondynkę, gdy tylko podchodzi do baru. Wygląda jeszcze lepiej niż po meczu. Tak, to był dobry wybór.

Znów mecz. Przegrywamy. Jestem wściekły. Nie mam ochoty na lizusostwo kibiców, ale nie mam wyboru, bo klub życzy sobie, żebyśmy byli mili. Pieprzona umowa! Nie bawią mnie nawet sztuczne uśmiechy i  wyciągnięte ręce z numerami i imionami. Podpisuję mechanicznie kartki i zdjęcia, a w myślach wypijam już pierwszą setkę. Dziwię się, gdy kolejna osoba nie wyciąga ręki tylko mówi:
- Zbyszek, chciałabym z tobą porozmawiać. Na osobności.
O mało nie wybucham śmiechem, gdy podnoszę wzrok. To byłby nawet niezły tekst, gdybyśmy spotkali się kilkanaście kilogramów wcześniej. Staram się zachować powagę, gdy odpowiadam, że to niemożliwe i pytam czy chce autograf, a ona kręci głową i stwierdza:
- Mam coś więcej niż twój podpis i naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Choćby tu. 
Badam wzrokiem jej twarz szukając podstępu, ona jednak wytrzymuje spojrzenie wpatrując się we mnie twardo. Zadziwiam samego siebie, gdy kiwam głową mówiąc, że ma poczekać przy wyjściu, na co ona mówi chłodno, żebym nie zapomniał, bo i tak nie da mi spokoju. Dziwne. Ciekawe czego może chcieć.

Wychodząc mam nadzieję, że ta wariatka już poszła, ale niestety nic z tego. Stoi tam rozcierając zmarznięte ręce.  Dostrzega mnie i rusza w moją stronę z ulgą wymalowaną na twarzy. Pytam czego chce, a ona mówi, że to dłuższa rozmowa i jest jej zbyt zimno, by zostać na mrozie. Proponuje jakiś lokal niedaleko, a ja zgadzam się, bo niby co innego mam zrobić. Mam wrażenie, że to jakiś podstęp, jakaś chora gra, ale przecież się nie wycofam. O nie! Ja niczego się nie boję, a szczególnie jakiejś blondyny. Siadamy przy stoliku w miejscu, do którego nigdy bym nie wszedł z własnej woli i po chwili mogę patrzeć, jak ona obejmuje zachłannie filiżankę z herbatą sinymi dłońmi. Faktycznie zmarzła.
- Nie pamiętasz mnie, prawda? - podnoszę wzrok na jej oczy marszcząc brwi ze zdziwienia - Oczywiście, że nie. Wielki Zbigniew Zdobywca nie pamięta przecież swoich jednorazowych zdobyczy - zaśmiała się gorzko.
Przypatruję się jej uważnie, ale niczego sobie nie przypominam.
- O co ci chodzi? - wypowiadam głośno myśl, która od dłuższego czasu krąży mi po głowie - Co to za ważna sprawa?
Dziewczyna wygląda, jakby nagle straciła całą pewność siebie.
- Pamiętasz Sylwestra pięć lat temu? - kręcę głową, a ona kontynuuje wyłamując swoje palce - Wyciągnąłeś mnie z klubu zaraz po północy. Byłam tam z koleżankami, chciałyśmy spędzić babski wieczór, ale ty się przyczepiłeś. Wypiłam trochę za dużo i... zgłupiałam. Nie wiem dlaczego z tobą poszłam.
Rozsiadam się wygodnie opierając się swobodnie o fotel. A więc kolejna panienka chce się wyżalić. Dziwne tylko, że tyle z tym zwlekała i że jeszcze mnie nie wyzywa. Niech się wygada, co mi szkodzi... Udaję, że jej słucham spoglądając ukradkiem na brunetkę siedzącą przy stoliku obok, która obserwuje nas od dłuższego czasu. Nagle dociera do mnie coś, co nie powinno do mnie dotrzeć, przynajmniej nie w ciągu kilku najbliższych lat i nie w takich okolicznościach.
- Co ty powiedziałaś? - pochylam się nad stołem wpatrując się w spłoszone szare oczy.
- Powiedziałam, że wtedy zaszłam w ciążę i nasze dziecko potrzebuje teraz twojej pomocy.



No to ruszamy ze Zbysiem. To powyżej to w zasadzie tylko wprowadzenie.
Za kilka dni będzie po Zbysiu i może zrobimy dłuższą przerwę. Co Wy na to? Nie chcę, żeby yuki się Wam znudziła ;)
Na dwójeczkę zapraszam w poniedziałek. Skończymy w środę. Nie będę informować.

sobota, 17 listopada 2012

*


A jeśli On chciałby tylko brać? 

Wkrótce 3-częściowe z panem Z. w roli głównej.
Ja też nie wiem, dlaczego akurat On. Chyba po prostu lubię Go męczyć ;)
Kiedy? Za około tydzień.
Poinformuję tych, którzy się wpisali na listę.

Wszystkie moje nowe będą od teraz pojawiać się tu.
Może być?


piątek, 2 listopada 2012

Brednia I.

Co może się stać, jeśli genialna wymyślajka autorstwa Uś padnie na podatny grunt, jakim jest moja chora wyobraźnia? Może wówczas powstać coś takiego, jak poniżej...

Zastanawiam się często jak to jest, że z tobą wszystko zdaje się być łatwiejsze. Dlaczego właśnie z tobą  minuty mijają tak szybko? Dlaczego twój dotyk podnieca, jak żaden inny, a skóra pachnie zniewalająco? Uwielbiam leżeć przy tobie, tak jak teraz, patrząc, jak twoje piersi unoszą się i opadają rytmicznie. Uwielbiam, gdy uśmiechasz się widząc, jak ci się przyglądam, o właśnie tak, jak teraz. Do szczęścia wystarcza mi sama twoja obecność. Dlaczego to nie ty stałaś ze mną przy ołtarzu kilka lat temu? Dlaczego mój telefon znów dzwoni? Przecież mówiłem, że dziś będę później w domu. Coraz częściej to mówię, a i tak później odbieram te cholerne telefony... Zmęczony głos w słuchawce oznajmia, że znów nie zdążę położyć syna do łóżka. a kolacja już dawno wystygła. Dobrze wiem, że nie tak powinno być, ale nie mogę nic poradzić, gdy uśmiechasz się i kładziesz swe zimne dłonie na moim brzuchu. Kolacja może jeszcze poczekać. Wszystko inne może poczekać. Liczysz się tylko ty i to, co wyprawiasz swoimi ustami.

Znów leżymy obok siebie a telefon znów wydzwania swoją melodyjkę. Nawet na niego nie patrzę. Po co? Wiadomo przecież, że żonka się niecierpliwi. Wiem, że za chwilę ta sielanka się skończy, że będę musiał wstać i wyjść całując zachłannie twoje usta po raz ostatni tego dnia, próbując zapamiętać ich smak i dotyk, by dotrwać do jutra. To nie tak powinno być. Nie powinienem czuć tego, co czuję. Nie do ciebie. To nie z tobą powinienem chcieć planować przyszłość. Wzdycham podnosząc się na łokciu, a ty zaciskasz usta marszcząc zabawnie nosek, jak zawsze, gdy jesteś niezadowolona. Ja też nie chcę wychodzić, ale nie dane jest nam spędzać wspólnie noce. Nie jest nam dane nic, co wspólne, oprócz tych paru skradzionych chwil. Od kilku tygodni próbuję przekonać sam siebie, że to nie ma sensu, że muszę to zakończyć, a później znów przychodzę tu, do tego mieszkania błagając, byś mnie wpuściła. Otwierasz drzwi patrząc na mnie z wyrzutem, a ja czuję się jak śmieć, bo znów nie mam zamiaru powiedzieć ci, że to koniec, mimo, że obiecywałem to sobie w samochodzie kilkadziesiąt razy. Zamiast tego wplatam palce w twoje włosy i całuję, pozwalając ci chwycić mocno moje pośladki. Nie mam prawa oczekiwać, byś była, wiem, że któregoś dnia może cię nie być, albo zwyczajnie nie zechcesz otworzyć mi drzwi. Nie wiem, co wówczas zrobię, nie wiem, czy to przetrwam, na razie jednak pozwalam sobie zapomnieć o wszystkim i utonąć w twoim zamglonym spojrzeniu, zatracić się w przyspieszonym oddechu i cichych jękach. Jeszcze tylko ten jeden raz. Ostatni.

Niczego tobie nie obiecywałem, a ty o nic nie prosiłaś. Zabawne. Żyjemy z dnia na dzień nadzieją, że jakoś to będzie. Wiesz, że mam żonę i syna, nie oczekujesz obietnic i deklaracji. Chociaż nie, ty na pewno byś ich chciała, tylko nie mówisz tego głośno. Nie chcesz zobaczyć na mojej twarzy rezygnacji, jak wtedy, gdy zaproponowałaś wspólny wyjazd na weekend. Musi nam wystarczyć to, co mamy. Twoje mieszkanie jest naszym azylem, jedynym miejscem, w którym nie musimy udawać.
- Mógłbym cię pokochać, wiesz? - mówię zaskakując samego siebie i sprawiając, że przestajesz badać swoją dłonią fakturę mojego brzucha. Lubisz to robić. Podnoszę się lekko na łokciu, by widzieć twoją twarz, a ty mruczysz zadowolona jak kotka, bo naprężone mięśnie zarysowały się pod moją skórą. Schodzisz dłonią niżej, a ja ze zdziwieniem odkrywam, że tak, owszem, znów mam na ciebie ochotę.

Telefon znów dzwoni, a ja mam ochotę rzucić nim o ścianę. Zamiast tego podrywam się mówiąc tak nie może dłużej być i wychodzę bez słowa wyjaśnienia. Nie zatrzymujesz mnie, chyba nawet nie jesteś zdziwiona. Jesteś za to zdziwiona, gdy widzisz mnie ponownie w środku nocy z torbą przewieszoną przez ramię. Widzę, że się wahasz, w końcu jednak odsuwasz się, pozwalając mi wejść. Zasypiasz z głową opartą na moim ramieniu, a ja czuję wreszcie, że jest tak, jak powinno być. Budzisz mnie pocałunkiem. Szepczesz seksownym głosem, że musimy sprawić, by pierwszy wspólny poranek był niezapomniany i robimy to. Biegamy później spóźnieni szukając tego, co musimy ze sobą zabrać, śmiejąc się jak dzieci, które ukradły cukierka.

Poranki i wieczory w twoim towarzystwie smakują jak nic innego. Nie wiem, dlaczego tak długo z tym zwlekaliśmy, nie wiem, jak mogłem choć myśleć o rezygnacji w tego, nie wiem, jak bym żył, gdyby ciebie nie było.

Ciągniesz mnie na spacer, mimo, że wiesz, że tego nie lubię. Masz rację, pogoda jest piękna i aż żal siedzieć w domu.  Zniecierpliwiona przestępujesz z nogi na nogę, gdy kilka fanek podchodzi po autograf i nieco opryskliwie odmawiasz zrobienia zdjęcia. Chwytasz mnie za rękę, odciągasz i całujesz z pasją ledwie kilka kroków od nich, a ja zapominam natychmiast o tym, co przed chwilą zrobiłaś, zwłaszcza, że szepczesz gardłowo wprost w moje usta:
- Nie mogłam znieść tego, jak na ciebie patrzyły.
Odsuwasz się i śmiejąc radośnie ogłaszasz:
- Kto ostatni w domu, ten robi obiad.
Nie znosisz gotować, wiem o tym, dlatego stoję jeszcze chwilę, by dać ci przewagę. Cały czas śmiejesz się uciekając i odwracając się co chwilę, by sprawdzić, gdzie jestem, a mnie dopada dziwna zadyszka. Zatrzymuję się i dysze ciężko opierając dłonie na kolanach. Co jest, do cholery? myślę, bo przecież biegam codziennie i mam świetną kondycję.
- Co się dzieje, Miśku? - pytasz tuż przy mnie zaniepokojonym głosem, ale gdy podnoszę głowę, by cię uspokoić, widzę tylko twoją rozmazaną sylwetkę i spadam...

- Michał! Misiek! - słyszę twój zdenerwowany głos i czuję lekkie uderzenia na twarzy. Otwieram oczy, a ty wypuszczasz z ulgą powietrze - Co ty było? - pytasz.
- Nic takiego - mówię siląc się na lekki ton - za ostro ostatnio ćwiczyłem, pewnie przesadziłem - nie wiem, dlaczego kłamię. Sam nie wiem co to było, ale nie chcę, żebyś się denerwowała. Czuję się już dobrze, więc wstaję i nie pozwalam ci dzwonić po pomoc. Po co mi karetka? To tylko drobne zasłabnięcie...

Robię ten obiad, chyba bardziej, żeby udowodnić ci, że nic się nie stało, niż dlatego, że mam ochotę. Nie protestuję, kiedy włączasz jakąś ckliwą komedię romantyczną i wtulasz się w moją szyję. Bawię się twoimi włosami i  nawijam je na palce, by po chwili wybuchnąć śmiechem i podać ci chusteczki. Odtrącasz mnie mówiąc ze złością, że kobiety czasem płaczą na filmach, chcesz jeszcze coś powiedzieć, ale nie pozwalam na to zamykając twoje usta swoimi. Mruczysz i palcem zaczynasz błądzić po moim torsie, jednak przerywasz tłumacząc, że nie chcesz, by powtórzyła się sytuacja z przedpołudnia. Nie podoba mi się to, ale jak się uprzesz, nic na ciebie nie działa.  Wydajesz się być niewzruszona nawet, gdy drażnię językiem twoją szyję a dłonią masuję wewnętrzną stronę biodra. Rezygnuję, za co dostaję od ciebie całusa w nos i obietnicę, że nadrobimy to jutro. Wstaję i chcę po coś iść, ale odpływam ponownie. Lecę na twój dywan ciągnąc za sobą wszystko, co stało na stoliku i razem rozbijamy się o puszysty materiał. Nie czekasz na moją zgodę, tylko dzwonisz po pogotowie.

Badania, badania, badania. Maszyna pika miarowo w rytm mojego serca. Kolejna pielęgniarka z kolejną strzykawką. Siedzisz obok, ale twój wzrok jest dziwny. To nie jest tylko zmęczenie, ty się chyba nawet nie martwisz... Zdradza cię marszczenie nosa - ty jesteś zdenerwowana! Nie wiem, co zrobić, gdy to odkrywam, ale nie muszę robić nic, bo wchodzi lekarz. Niewiele rozumiem z jego medycznego bełkotu. Do mojej świadomości przebija się kilka słów - chemia, przeszczep, szpik. To jakiś żart, tak? Gdzieś tu się chowa Igła z tą swoją pieprzoną kamerą? Patrzę na ciebie, jesteś chyba równie przerażona jak ja. Chcę chwycić cię za rękę, w zasadzie chyba potrzebuję, żebyś to ty mnie za nią chwyciła, ale wyrywasz się i wychodzisz bez słowa. Przez szybę widzę jak chodzisz nerwowo po korytarzu trzymając zaciśniętą dłoń przy ustach. Lekarz ciągle coś mówi, ale nie słucham go.

Szybko biorą się do pracy. Nie chcą chyba, bym został kolejną Agatą Mróz. Zajebiste szczęście mnie spotkało, nie ma co...

Przychodzisz. Nie było cię kilka dni. Wchodzisz do mojej salki i od razu widzę, że jest źle. Uciekasz wzrokiem, nie podchodzisz do mnie. Odrywam spojrzenie od twojej twarzy i natychmiast odnajduję torbę na twoim ramieniu. Moją torbę. Twoja mina zdaje się krzyczeć, że moje podejrzenia są słuszne. Milczę. Oboje milczymy.

Zostałem sam a w mojej głowie wciąż tłucze się tych kilka zdań, które wypowiedziałaś patrząc w okno. Chciałam się bawić, mieliśmy chodzić na imprezy, wyjeżdżać na egzotyczne wakacje, nie nadaję się na niańkę i pielęgniarkę. Myślisz, że ja nadaję się na chorego? Taaak, lepiej, trafić nie mogłem...


Otwieram oczy i za szybą widzę zmęczoną twarz żony. Siedzi tu od pięciu dni, nic dziwnego, że tak wygląda. Zaraz, chwila, otworzyłem oczy! Czy to znaczy, że operacja się udała? Uśmiechamy się oboje, gdy po tygodniu lekarz stwierdza, że najgorsze minęło. Ściska moją dłoń tak, jak kiedyś, a ja znów, tak, jak kiedyś, mam ochotę ją pocałować. Chyba widzi to w moich oczach, bo odsuwa się i zmienionym, nienaturalnie zimnym tonem mówi:
- Możesz wrócić do domu do zakończenia leczenia. Później gdzieś się wyprowadzisz. Mój prawnik skontaktuje się z twoim w sprawie rozwodu. Chcę dom i opiekę nad synem.
Wychodzi nie dając mi szans na reakcję.
Tak właśnie przejebałem swoje życie...



Tak, ja też w to nie wierzę. Unieszczęśliwiłam i rozchorowałam Miśka...
To już koniec. Bredniopis będzie się składał z historyjek jedno lub kilkuodcinkowych.
Nie mam pojęcia kiedy znów coś tu wrzucę. Chwilowo wyobraźnia dała mi wolne.
Pytam w ramach wyjątku - informować?